piątek, 23 października 2015

O siłach nadprzyrodzonych i braku sił

Dziś będzie trochę przydługawo, ale może nie nudno. Taka kompilacja ostatniego tygodnia. Wytrwajcie. Chociaż do połowy ;)
Matka ma siły nadprzyrodzone, to chyba wie każdy, na pewno wie o tym każda matka. A jeśli nie wie, to prędzej czy później się o tym dowie. Ja nie wiedziałam :)
Jakiś czas temu Nelson przyniosła ze żłobka zapalenie krtani i sowicie każdego obdarowała choróbskiem. Tatuś jedynie trzymał się dzielnie. Kolektywnie wybraliśmy się do lekarza, dziewczyny leki dostały, ja się za bardzo nie wychylałam, bo przecież źle nie jest, karmię, to i tak nic nie dostanę. Poza tym, to nie ja jestem chora, a dziewczynki. Kuracja trwała bite dwa tygodnie. Inhalator, syropki, kropelki, inhalator, smarki, chusteczki, inhalator, odciąganie, niunanie, tulenie, inhalator, syropki.
Z ulgą wysłaliśmy Nelę z powrotem do żłobka, choć tam zaraza się zaczęła i wsłuchiwaliśmy się w końcu niechrapliwy oddech Liski. Nastał spokój.
Ja? Zdrowa jak koń przecież! To dziewczynki chore były, nie ja. Dziewczynki opieki wymagały. Tylko jakoś tak ostatnie trzy noce spać nie mogłam, bo to gardło booooooli tak, że łzy do oczu napływają przy przełykaniu. Ale dziewczynki! No i coś taka markotna jakaś. Ale dziewczynki! Łeb pobolewa. Ale dziewczynki! No i ten katar. Ale dziewczynki?
Po delikatnych sugestiach małżonka w sobotni poranek nakarmiłam młodsze dziecię, wsiadłam w auto, pojechałam do przychodni. Zarejestrowana już usiadłam w poczekalni w kącie posmarkując trochę i dopadło mnie: co ja tu robię? Przecież NIE JESTEM CHORA! Tu ktoś ledwo dycha, tam ktoś prawie umiera, a ja wydziwiam, miejsce w kolejce marnuję! Przecież dziewczynki!
Weszłam nieco zawstydzona do lekarki, z myślą, że pogoni mnie zaraz, że dalej mam pić te hektolitry herbaty z miodem i cytryną i dziećmi się zająć. A ona: "Bardzo nie podobają mi się pani migadłki! To angina! Antybiotyk - całe dziesięć dni!"
Wyszłam z receptą. Na spokojnie pojechałam do apteki, kupiłam coś na obiad, wróciłam do domu. Obwieściłam, że chyba jednak jestem chora. Założyłam piżamę, trzy swetry i dostałam totalnej delirki. Było mi zimno, potwornie zimno. Trzęsłam się popijając wrzącą prawie herbatę i tuląc termofor pod kołdrą. Jakbym dopiero wypowiadając w domu diagnozę/wyrok pozwoliła organizmowi faktycznie chorować! No wariatka jakaś! 
Ale dziewczynki! ;)
Na szczęście na prostą wychodzę. I to w sam czas. Czeka mnie rajd po specjalistach z młodszą. Podobno standardowa procedura przy wcześniaczkach. Od rana łapię mocz do woreczka. Wczoraj w aptece pani radośnie poinformowała mnie, że z dziewczynką to łatwiej! A jakże! Ona ma córkę i syna, i jak nakleiła woreczek córce, to ta od razu nasiusiała. A jak synowi chciała, to nie zdążyła! No to jak byk widać, że dziewczynce łatwiej mocz złapać! (Pół nocy próbowałam znaleźć logikę w tej historii, lecz poległam). Zachęcona opowieścią nakleiłam woreczek nr 1. Rezultat: osikany bodziak, kołderka, pół kropli w woreczku, reszta cennej substancji w asekuracyjnie podłożonym pampersie. Woreczek nr 2 - odklejał się ciągle w newralgicznym miejscu, więc pozbyłam się cholerstwa. Woreczek nr 3 - przykleiłam idealnie, na blaszkę (powstrzymałam się od użycia superglue, bo mógł być mały problem z odklejeniem). Dziecię od kilku godzin nie uroniło ani kropelki. Nic. A to ostatni woreczek i ostatni czas na złapanie siuśków, bo materiał do badań oddaje się do 14, nie wiesz tego Meliska???
Morał z tej historii taki, że choć matka nadprzyrodzone moce posiada i na swój organizm siłą umysłu wpływ ma niesłychany, to i tak na nic jej te moce w przypadku próby wpłynięcia na organizm nieświadomego tych mocy niemowlęcia. Że nie wspomnę o zbuntowanej dwulatce, ale to temat na zupełnie inny post.

P.S. Czy są tu rodzice takich zbuntowanych egzemplarzy będący na skraju szaleństwa? Znaczy rodzice na skraju. Nie egzemplarze.