poniedziałek, 21 kwietnia 2014

(Po)świąteczne leniuchowanie

Jak tam świąteczne leniuchowanie? Mi idzie całkiem dobrze. Cudownie mieć w domu męża do pomocy w opiece nad młodą. Zwłaszcza rano. Te trzy minuty dłużej w łóżku są bezcenne. I kawa sama się robi. Córa oczywiście w tacie zakochana. Pies szczęśliwy nie odpuszcza pańcia na krok. A ja w końcu mam święty spokój. Momentami przynajmniej. Nie muszę stać non-stop na straży. Rozbestwię się przez ten cały czas, bo szykujemy się do mężowego urlopu. Dziadki już tupią nogami na myśl o naszym przyjeździe. Pardon - my jesteśmy tylko zbytecznym dodatkiem do ich ukochanej (jedynej!) wnusi, o czym nie omieszkali nas poinformować, kiedy wisieliśmy przez pół świąt na Skypie z nimi. O tym, że jestem podłą córką, bo zabrałam Nelkę na drugi koniec Polski wiem od dawna. Cóż.. Za parę dni dziadkowie dostaną w ramiona swoje wymarzone Majeństwo. Ja protestować nie zamierzam, niech noszą. Moje ramiona żądają odpoczynku.
Pit wyprawił się dziś na spacer z córą. Taki pierwszy sam na sam. Nie pchałam się, tym razem, do towarzystwa. Miałam dzięki temu chatę wolną na całą godzinę. Z radości nie wiedziałam, co ze sobą począć, więc zlądowałam przy maszynie. Przerabianie mężowych koszulek idzie mi coraz lepiej. On obawia się, że któregoś dnia okaże się, że w szafie pustki (obiecałam, że tak nie będzie - zawsze mogę wycinać tyły koszulek, duża szansa, że się nie zorientuje). Uszyłam moją pierwszą bluzeczkę. Wszywanie rękawów to dla mnie wyższa szkoła jazdy, ale powoli zaczynam kumać, o co w tym chodzi. Przypadkiem wybrałam materiał, który rozciągał mi się na wszystkie strony, przez co podajnik wariował i w rezultacie zablokowałam całą maszynę. Odblokowanie wymagało rozłożenia jej niemalże na części pierwsze. Uhhh.. udało się, udało. I po złożeniu nie zostały żadne części. Chyba. Przy okazji wyrzuciłam z siebie wszystkie przekleństwa jakie znam, a jest ich sporo. Jednak bluzeczka powstała. Z podwijanymi rękawkami, marszczonymi ramionkami (zrobiłam za szerokie i trzeba było jakoś je zmniejszyć) i krótszym przodem. Do kompletu czapeczka. Naszyłam też jakieś takie kwiatuszki, czy cholera wie co. Nieźle to wygląda, muszę przyznać :) Jak dalej będę tak wszystko zdrabniać, to strzelę sobie w łebek.



Dalej rozszerzamy dietę dzidziona. Z różnym efektem. Jedne rzeczy smakują, inne nie. Nagle okazało się, że najlepszy ze wszystkiego, to jednak jest cyc, choć wyrywanie rodzicom z rąk ichniego jedzenia też stanowi dobrą rozrywkę. Ja próbuję opanować trudną sztukę wkładania dziecku łyżeczki w otwór gębowy podczas, gdy rzeczone dziecię wierzga górnymi kończynami i usilnie próbuje przejąć kontrolę nad wędrującym w jej stronę żarełkiem. Efekty była łyżka zupy jarzynowej pod okiem. Tatuś, zamiast pomóc, dokumentował zaśmiewając się z Matki Roku (stąd brak ostrości). Zupełnie, jakby jemu szedł lepiej ten proceder.


A! Śmigus-dyngus 1:0 dla mnie :) Pit zaplanował, że rano psa wyprowadzi, ja w tym czasie pewnie dziecko nakarmię, on wróci i mnie obleje z zaskoczenia. No.. tylko zapomniał o tej drugiej części. Za to ja dostałam olśnienia leżąc w łóżku i zgotowałam mu zimny prysznic. Ha!
A jutro Rękawka! Hip, hip, huraaa!

sobota, 19 kwietnia 2014

Matczyne niepokoje

Ciotka wczoraj do nas wpadła. Nelkowa ciotka, nie moja. Moja siostra własna za to. Postanowiłyśmy wyskoczyć do hurtowni materiałowych, żebym w święta mogła spokojnie do maszyny usiąść. Oczywiście zbierałyśmy się trzy godziny, bo jak można inaczej? W końcu trzeba obgadać wszystkie nieszczęścia świata po dwóch tygodniach niewidzenia się. Nela miała zwiechę całodniową. Spała prawie do 10, zjadła, znowu spała. A jak już się na dobre obudziła, patrzyła na świat tymi wielkimi ślipiami z jeszcze większą ciekawością niż zwykle. Trochę się martwiłam, bo zachrypło Majeństwo od płaczu - znów pojawiły się wieczorne napady kolki i różne inne problemy brzuszkowe (radość rodziców, gdy dziecko po 10 dniach robi kupę nie zna granic, nawet ufajdana zasłonka nie mąci euforii - wybaczcie, musiałam obwieścić światu). Do tego doszły szczepienia, eksperymenty żywnościowe i Nelson jakaś taka nie swoja była. Na szczęście do czasu. Skok do hurtowni okazał się całą wyprawą: jedna nieczynna, druga czynna do 14 - byłyśmy 20 minut po czasie, więc do auta i w inne miejsce. Tam już zakupy udało się poczynić, a przy okazji Nelson zapoznała się z krakowskim stylem kawiarnianym (ach! jak za tym tęskniłam!). 



Plac Wolnica rozkwita, piękne małe knajpki kuszą i mamią pysznościami, to i my obojętne nie pozostałyśmy. Dziecię ożyło zachwycone wszystkim dookoła.  Po wypiciu własnej butli, usilnie próbowało wyrwać matce z rąk koktajl i napić się prosto ze szklanki - zdolniacha. Udało nam się też promieni słońca podłapać. Po falstarcie, sukces gonił sukces ;) I tak do wieczora, kiedy zaczęło się marudzenie i ból brzucha (mama mistrz masażu), aż Majeństwo padło. Ze zmartwienia tym całym durnym dniem pół nocy nie spałam. Nie wiem co mi się w tej głowie ubzdurało, przeważnie daleka jestem od siania paniki, a intuicja dobrze mi podpowiada. Słuchałam elektronicznej niani, czy nic się na pewno nie dzieje. Gdy tylko przysypiałam, jakieś koszmary mnie nawiedzały. Cały czas wydawało mi się, że młoda cicho kwili, dopóki nie odkryłam, że to pies dziwnie chrapie. Po 3 nie wytrzymałam i pod pozorem karmienia zabrałam ją do nas. Oczywiście ładnie spała i nic, absolutnie nic złego się nie działo. Intuicja psia mać!

Jeśli do kogoś życzenia na święta nie dotarły, raz jeszcze: spokoju i odpoczynku przede wszystkim.


czwartek, 17 kwietnia 2014

O warsztatach słów kilka

W ostatnim czasie uczestniczyłam w warsztatach organizowanych dla osobników zadziecionych i dzieciatych. Pierwszy raz na tego typu spotkanie wybraliśmy się z mężem jeszcze jak byłam w ciąży. Spodziewałam się propagandy ze strony sponsorów i nie pomyliłam się w tej kwestii. Czegoś jednak można było się dowiedzieć, chociażby o resuscytacji dziecka, bo cały cykl nazywał się Bezpieczny Maluch (link). Ja, co prawda niewiele z tego wyniosłam, gdyż z racji stanu miałam (i chyba ciągle mam) niedowład mózgu (niedawno przeczytałam, że to jakiś syndrom pojawiający się u ciężarówek, który ma nawet swoją nazwę, której nie pamiętam <ciekawe dlaczego>, a który zanika do roku po porodzie - zdanie pomilionkroć złożone - więc jest nadzieja na odzyskanie mej niebywałej błyskotliwości). 
O czym to ja.. chwilowo wątek zgubiłam. Acha, o warsztatach. Nie zrażona jednak niczym i żądna wyjścia z czterech ścian zaciągnęłam małżonka kolejny raz na spotkanie, tym razem pod szyldem Mama nigdy nie jest sama (link). Nie spodziewałam się fajerwerków i takowych nie było, ale było.. dobrze, miło i, co najważniejsze, z sercem. Nie znam organizatorek osobiście, natomiast dochodzą do mnie różne słuchy, że to wielkie pasjonatki i z resztą można to było wyczuć na spotkaniu. Natomiast nie czuło się bardzo, że to akcja marketingowa, chociaż sponsorów było całe mnóstwo. Genialnym pomysłem było połączenie wykładów z kiermaszem hand-made'owych rzeczy dla dzieci. Można było pomacać i nabyć te cuda niejednokrotnie oglądane w internecie. Co więcej? Świetny wykład fizjoterapeutki o dochodzeniu do formy po ciąży i prawidłowej postawie, aż żałowałam, że nie wiedziałam tych wszystkich rzeczy wcześniej. Fajna zajawka o zaletach noszenia dzieci w chustach. Wiem, nie jestem obiektywna w tej materii, jako zagorzała fanka chustonoszenia, ale pani Wanda Hałuniewicz (link) przekonałaby niejednego opornego swoją wiedzą i fachowością, o czym mogliśmy się przekonać uczestnicząc po głównym cyklu wykładów w warsztatach w mniejszych grupach. My wybraliśmy (niespodzianka) te chust dotyczące i nauczyliśmy się na nich, jak wiązać dziecko w chuście kółkowej. Super sprawa. Do tego stopnia super, że z wiedzy Wandy skorzystałam raz jeszcze ucząc się wiązania na plecach, a przy okazji odkryłam świetne miejsce dla młodych rodziców - Rodzinek - o tym innym razem, bo znów zaczęłam odbiegać od tematu. Wracając do wykładów, Michał Nazarewicz w ciekawy sposób opowiedział o radzeniu sobie z kolką wg teorii dr Karpa i skokach rozwojowych. Dzięki niemu zaopatrzyliśmy się w apkę na telefon i śledzimy na bieżąco, co się z naszym dzieckiem dzieje i jak długo będzie nas wykańczać przeżywając ów skok (podobno wszystko się sprawdza, jak przetestuję dam znać). Polecam zerknąć na portal tatapad.pl, którego jest właścicielem. Było jeszcze kilka innych wystąpień, nie będę wdawała się w szczegóły, bo nie chcę być podła - tematy ciekawe, tylko przedstawione w niezbyt interesujący sposób (krew mnie zalewa, jeśli ktoś opowiada oczywiste oczywistości tonem odkrywcy Ameryki i czyta slajdy - dodał mój mąż). Z dobrych rzeczy: pokój, w którym na spokojnie można było przewinąć dziecko, podgrzać pokarm albo nakarmić piersią - widać, że przygotowywały go kobiety (sorry panowie!), było w nim wszystko co potrzeba, żeby spokojnie zająć się maluchem. Na sali wykładowej był też przygotowany kącik z zabawkami, co by dzieci nie padły z nudów (dzieci padły z nudów - a to ci żart się wkradł). Na cycu jedna z mam opowiadała mi, że na innych warsztatach, w których uczestniczyła, organizatorzy też taki kącik zrobili, ale w osobnym pomieszczeniu, więc w zasadzie cały czas tam przesiedziała i nie słyszała nic z wykładów. Tu na szczęście takiego problemu nie było i chwała za to. Generalnie całość in plus. Szkoda tylko, że zawiedli.. krakowianie! Tak, drodzy państwo, pozapisywali się i nie przyszli, na sali było mnóstwo wolnych miejsc. Podobno chętnych było tylu, że organizatorki odmawiać musiały, a tu taka heca jak przyszło co do czego. Niech żałują, bo na koniec jeszcze każdy dostawał super upominek od sponsorów - nie jakąś reklamową próbkę - pełnoprawny produkt. Mam nadzieję, że to nie zniechęci twórczyń tego eventu do przyjazdu do Krakowa w przyszłości.
Parę dni później wybrałam się, już sama, na kolejną edycję Bezpiecznego Malucha, tym razem dla rodziców małych dzieci i w sumie miło się zaskoczyłam. Miałam w pamięci wrześniowe warsztaty, kiedy to tłum był przeogromny, organizacja kulała i wymęczyliśmy się strasznie słuchając niektórych sponsorowanych prelekcji. Teraz ludzi było mniej, każdy został rozsadzony, wszystko szło sprawnie i przyjemnie. Posłuchałam o fotelikach samochodowych, o tym jak ratować swoje dziecko (bardzo przystępnie wytłumaczone), o diecie malucha. Clou całego spotkania było wystąpienie Pawła Zawitkowskiego, fizjoterapeuty i autora bardzo popularnych wśród rodziców książek o opiece nad dziećmi (mój mąż chwali się, że dzięki jego instrukcji przewinął pierwszy raz Nelkę, jakby to robił od zawsze i nie musiał wołać na pomoc położnych - widziałam, potwierdzam). Świetne na tych warsztatach było to, że do każdego specjalisty można było podejść i zapytać o nurtujące nas problemy. To zasługa przyjaznej atmosfery, luzu i właśnie braku tłumów. Mogę się przyczepić w zasadzie tylko do jednego. Pan organizator na początku oznajmił, że stworzyli doskonałe miejsce do karmienia piersią i przewijania malucha, przysłonięte, z wygodną poduchą do siedzenia. Poducha była, miejsce też. Tylko to przysłonięcie.. stał jeden baner, który miał pełnić rolę parawana. Nie pełnił. Trzeba było świecić cycem. Jednym to nie przeszkadza, drugim tak. Ja należę do tych drugich. W dodatku wszystko to się działo na sali, na której odbywały się wykłady. Nieopodal była mata do zabawy, stoisko z książkami i przewijaki. Teraz wyobraźmy sobie poziom hałasu w tym miejscu: głośniki, piszczące dzieci, rozmowy, co chwilę ktoś przechodzi. Maluch zamiast spokojnie jeść - dostaje kręćka, wścieka się i tyle z karmienia. Być może są dźwiękoodporne egzemplarze. Mój nie jest i widziałam, że nie tylko mój. Czepiam się, wiem. Dyplom animatora kultury nie daje mi spać spokojnie, jak coś nie jest dopięte na ostatni guzik. Byłam uczona, że pomyśleć trzeba o WSZYSTKIM. I tak zrobić, że jak umrzesz na dzień przed imprezą - samo ma hulać. I tylko w przypadku śmierci może cię nie być ;) Chwilowo tyle z warsztatowych wypraw. Szukam kolejnych, więc jak ktoś coś - proszę pisać, dawać znać. Kiszenie się w domu z dziecięciem nie jest moją ulubioną rozrywką. Ba, szaleju dostać można od ciągłego gadania z psem i dzieckiem. Później na spacerze zaczyna się zaczepiać obce Burki i Azory, żeby zamienić parę zdań. Ludzka rasa jakoś tak dziwnie wtedy patrzy... A i Neliszonowi dobrze robi kontakt z innymi.

Pełna ufności otwieram buzię.
Ze spraw domowych - rozszerzamy dietę. Wygląda na to, że do osiemnastki uda nam się wprowadzić marchewkę, kalafior i może brokuła (przepraszam! marcheweczkę, kalafiorka i brokułkoniunianiunia). Dziecię gębę rozdziawia, przyjmuje zawartość łyżeczki, następnie krzywi się niemiłosiernie i wypluwa całość. Już wiem po co są takie fartuszko-śliniaczki z rękawami. Powinni w zestawie dawać folię malarską w celu wyścielenia całego mieszkania przed podaniem posiłku. Chociaż muszę córce honor zwrócić - kalafior, mimo miny cierpiętnicy, połknęła. Dziś pani doktor pozwoliła nam jeszcze inne produkty podać, więc będzie żarcia a żarcia. Po pachy. Albo i dalej. 

Wbrew pozorom to to samo dziecko, nie podmienili nam.

niedziela, 13 kwietnia 2014

O tym jak zostałam kurą domową

W końcu znalazłam dłuższą chwilę, żeby usiąść do komputera. Przepadłam zupełnie w wirze prac domowych rodem z wieków średnich.. szyję, piekę, dziecię bawię. Chyba zostanę prawdziwą kurą domową. Albo perfekcyjną panią domu. Zacznę odkurzać codziennie, gotować obiady.. próbuję wymyślić co jeszcze robi taka pani domu, ale nic mi do łba nie przychodzi. Źle to wróży moim planom. O! Kurze pościeram. Codziennie będę ścierała. Wygłupiam się nawet myśląc o tym. Do perfekcji w sprawach domowych daleko mi jak z Krakowa na księżyc. I pewnie tak już pozostanie. Artystyczny nieład to moja domena. Mojego męża chyba też, z tą różnicą, że jak ja coś odłożę, to przeważnie pamiętam gdzie, a u niego przepada w czarnej dziurze. Całe szczęście, że moje oczy widzą wszystko ;) 
No dobra, ale ja przecież nie o porządku, czy też nieporządku raczej, miałam wywody swe snuć. Historia zaczyna się tak: Parę lat temu z okazji obrony magisterki dostałam prezent, właściwie sama go sobie mogłam wybrać, więc wybrałam maszynę do szycia. Skąd ten pomysł? Babcia krawcowa, mama szyjąca (poprawki krawieckie na potrzeby domowe, ale zawsze). Uznałam, że na mnie przyszła pora. Oj, chciałam tego bardzo. I bardzo szyć chciałam się nauczyć. A że zapał mam słomiany poległam na linii chęci-szycie, z małymi przebłyskami w międzyczasie. Większe przebłyski zaczęły się pojawiać w czasie ciąży, kiedy przygotowanie miejsca dla Nelki nabrało rozpędu i syndrom wicia gniazda dopadł mnie konkretnie. W szał wpadłam i uszyłam masę poduszek z resztek skróconych zasłon, a do tego stworzyłam chmurzastą karuzelkę nad łóżeczko. Po tym incydencie szał minął, wróciłam do szyciowego uśpienia i czekałam na wyklucie się naszego Kurczaczka, co by go umieścić w uwitym gniazdku, z ciekawością, czy moje twory się przyjmą. Przyjęły się! Dziecię zafascynowane majtającymi nad łepetynką kształtami na maksa. Sukces! 



Nosiło mnie, kręciło. Na strony różnych hand-made'owców zaglądałam regularnie, a jakiś głos z tyłu głowy mówił mi "ty też tak potrafisz, weź się do roboty". Głosem okazał się szanowny małżonek, czyli nie oszalałam (będzie bura po tym poście, bo uzna, że wyobrażałam go na wszystkie strony;). Dość tych dyrdymałów, zmierzam do tego, że SZYJĘ. No jasna cholercia, wzięłam się i szyję. A co szyję? Uszate czapki, spodenki typu baggy i zwykłe oraz tony pluszaków. To na początek. W planach mam dużo więcej :) Nieskromnie powiem, że nieźle mi to idzie. Rozkminiłam o co chodzi z tymi wykrojami, co jak bohomazy wyglądały i dumna jestem z siebie jak paw, a energia rozpiera mnie nieziemska. Dawno nic takiej radości mi nie sprawiało :) no, może poza moją córką. Teraz Pit musi strzec się mnie, bo utylizuję jego koszulki w ramach ćwiczeń. Nela wygląda cudnie, choć pozować nie chciała. Dziąsła nadal bolą, więc młoda całą energię życiową traci na wpychanie do buzi różnych przedmiotów i nie w głowie jej zdjęcia na potrzeby mamy.







Piątek okazał się dobrym dniem na wszystko. Te brednie o zostaniu kurą domową nie wzięły się z nikąd. Z zupełnie niepedagogiczną pieśnią na ustach, której przytaczać nie będę, bo na patologię wyjdę, a wspomnę tylko, że z Przeglądu Piosenki Aktorskiej pochodzi, ruszyłam do kuchni również. W zasadzie kuchni u nas ominąć się nie da, ale służy ona głównie do podgrzewania wody w mikrofali, robienia kawy i musli rano. Ewentualnie, jak wpadnie moja siostra, to przypomina sobie czym było gotowanie. Postanowiłam zmienić te zwyczaje i upiekłam muffinki brownie z żurawiną. Muffinki są domeną mego męża, tylko on zabrać od miesiąca się nie mógł, obiecywał, obiecywał i nic (oj, zbieram sobie u niego). Jeśli ktoś ma ochotę na czekoladową rozpustę, od razu sprzedaję przepis:

 8 dag mąki przennej
 1 tabliczka gorzkiej czekolady
 1/2 tabliczki mlecznej czekolady
 8 dag cukru
 8 dag masła
 10 dag żurawiny (w oryginale rodzynek)
 3 jajka
 1 łyżeczka proszku do pieczenia
 lukier lub polewa czekoladowa

Czekoladę rozpuszcza się z masłem w kąpieli wodnej, dodaje do tego pozostałe składniki, miesza i wlewa do papilotek, następnie piecze ok. 20 minut w 180 stopniach Celsjusza. Ostudzone babeczki dekoruje się polewą. Proste? Jasne, że tak. Słodkie? Do granic możliwości (następnym razem rezygnuję z cukru). Poprawiają humor w deszczowy dzień? Na 100%!


Dziś z kolei własnoręcznie knedle zrobiłam. Ze śliwkami i truskawkami. Czuję, że mamieję. Tzn. staję się pełnoprawną mamą. Nie! Oczywiście, to nie jedyne wyznaczniki, to tylko moje własne, bo właśnie te knedle mi się z mamą kojarzą. I szycie. I parę jeszcze innych rzeczy, na które się uśmiecham. Chciałabym, żeby Neliszka też się kiedyś tak uśmiechała na wspomnienie moich wyczynów. 

środa, 9 kwietnia 2014

O sposobach (nie)zdobywania wiedzy

Świeżo upieczony rodzic może być przytłoczony odpowiedzialnością jaka na niego spadła, stąd podejmuje, często rozpaczliwe, próby szukania rozwiązań nurtujących go problemów. Gdzie szukać pomocy? Skąd czerpać wiedzę? Możliwości i sposoby są różne, poniżej kilka najpopularniejszych, sprawdzonych przeze mnie osobiście :)

W internecie - każdy przestrzega przed dr Google i zaglądaniem na fora, a mimo tego, tłumy pomocy tam właśnie szukają. A skąd wiem? Bo sama tak robię. I wstyd mi, ganię się w myślach, powtarzam sobie, że to ostatni raz, a potem znowu wpisuję w wyszukiwarkę niepokojące objawy. No dobra, ale skoro nałóg jest, to jak na tym skorzystać, a nie stracić? Forom nadal mówimy NIE. Więcej strachu się człowiek naje po przeczytaniu przypadków "z życia wziętych", niż to wszystko tego warte. Z pewnością dowiesz się, że twoje dziecko ma całą listę ciężkich chorób, bo "syn siostry ciotki znajomej, znajomej tak miał i musiała... (tu następuje cała lista skomplikowanych zabiegów)." Zaglądać lepiej na strony dzieciatym poświęcone. A jakie? Cholera wie. Mam kilka, na które zerkam, ale jeszcze nie trafiłam na taką, która by w 100% mnie usatysfakcjonowała. Jedne radzą tak, inne temu zaprzeczają. Bądź tu mądry i pisz wiersze w tym gąszczu (dez)informacji. Weźmy na przykład takie rozszerzanie diety. Niby sprawa łatwa, prosta, wiem co jak, tylko - kiedy - mnie zastanawia. I owszem wykresy są, tabelki, zalecenia, pod warunkiem, że dziecko karmisz albo piersią albo butlą. A tryb mieszany? Nie ma takiego. Zdecyduj się babo, inaczej nie ma dla ciebie rady.

Na podglądacza - to bardzo popularny sposób, praktykowany od momentu postanowienia poczęcia potomka. Para, oglądając dzieciatych, może się przekrzykiwać: "O, tak będziemy robili! Super pomysł!", "Co za ludzie, my tak nigdy..!" Potem i tak wszystko weźmie w łeb, plany się pomieszają jak tylko wkroczy rzeczywistość, ale póki co - można mędrkować. Konieczne jest też zaglądanie do wózków innych dzieciatych. Człowiek upewni się, że jego dziecko jest najładniejsze - to po pierwsze. Po drugie wyhaczy wzrokiem triki i metody konkurencji. I w ten sposób kolejny raz wyjdzie na spacer ze szmatą na wózku, jak wszyscy normalni ludzie w parku, bo zasłanianie ręką wpadającego do wózka słońca jest nieefektywne, a "iście" w jednym kierunku, dopóki kąt padania promieni się nie zmieni, może grozić dojściem np. do Skawiny lub innej miejscowości oddalonej nieprzyzwoicie od domu.

Czytając między wierszami - dopadła mnie ostatnio sąsiadka, ta co jej ta z góry trzepie i tradycyjnie opowiada, biadoli, że przecież koszmar taki z tym trzepaniem, że powinnam uważać, bo pranie, bo jak dziecko na balkon wystawię, a tamta trzepie i trzepie, na dziecko mi natrzepie. Myślę sobie - po jaką cholerę dziecko na balkon mam wystawiać?! Oszalała do reszty?! Dzień nie mija, dziecko w kość daje, skapitulowałam, wystawiłam. I cisza jak makiem zasiał! Dziecię w wózku, zamontowanym kolorowym badziewiem zajęte, chłonie świeże, krakowskie powietrze (taki lokalny żart nieśmieszny) i witaminkę D przetwarza. Czujność trzeba mieć i wychwytywać informacje. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą. Balkon co prawda działał przez 3 dni, dopóki młoda się nie zorientowała, że to nie spacer. Cóż, dobre i to.

Z literatury - na rynku jest zalew książek na tematy ciążowe i dzieciowe. Jak z tego gąszczu wybrać coś właściwego? Można metodą prób i błędów, można też spędzić długie godziny przeglądając w księgarni tomiszcza, można poradzić się innych, ale na początku warto się zastanowić, czego się szuka. Dla mnie wybór był prosty: nie chcę straszenia i encyklopedii nieszczęśliwych wypadków. Ma być merytorycznie, ale zabawnie. Ciążę przebyłam z Ciężarówką przez 9 miesięcy szalonej Kaz Cooke, teraz przy łóżku mam Dzieciozmagania tejże i czasem sobie zaglądam. Dodatkowo zaopatrzyliśmy się w 1 i 3 część Mamo, tato co ty na to Pawła Zawitkowskiego, bo facet ma poczucie humoru i ładnie, jak krowie na rowie, tłumaczy dużo spraw z pomocą specjalistów. Nie ze wszystkim się z nim zgadzam, ale fajnie posłuchać i pooglądać (do książek dołączone są dvd). Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy ta cała literatura była nam potrzebna, chyba lekko spanikowaliśmy. Rzeczy które nas przerażały, okazały się prostsze niż nasza wyobraźnia podpowiadała. Dlatego to powinien być zakup przemyślany, wszak pieniądze przy dziecku się nie mnożą.

Słuchając dobrych rad - tych nam z pewnością nie zabraknie od pierwszych dni ciąży. Każdy będzie wiedział co dla nas najlepsze, bo przecież on tak robił i ma takie cudowne dziecko, dlatego MUSISZ zrobić tak, nie inaczej! Próba rozmowy, wytłumaczenia, że na moje dziecko to nie działa albo zwyczajnie masz inne poglądy, kończy się fiaskiem. Nawet jeśli wiesz co robisz i rady nie potrzebujesz, to i tak MUSISZ wysłuchać i, najlepiej, wprowadzić w życie. Wczoraj, przez przypadek, podsłuchałam złotych rad dawanych przez super doświadczoną mamuśkę znajomemu tatuśkowi. Właściwie nie podsłuchałam, cały sklep słyszał jaką to wspaniałą matką jest ta pani. "To ty jeszcze pieluchy kupujesz? A ile lat ma to twoje? 3?! No co ty! Nie kupuj pieluch! To się nauczy! Mojej zabrałam i od razu sikała ładnie na kiblu i to bez podkładki. Mówię ci. I w ogóle kolki nie miała. A twój miał? Moja nie. I znajomej też ma, płacze tak strasznie. A moja nic!" W tym momencie miałam ochotę obrócić się i trzasnąć jej tak strasznie, choć to nie mi rad udzielała.. Policzyłam do dziesięciu i poszłam dalej. Rady płyną z każdej strony, nie da się od nich ustrzec. Jaka rada na to? ;) Róbmy swoje!

Najlepszą wskazówką dla młodych rodziców, jaką ja usłyszałam była ta, udzielona przez położną w szpitalu pewnej marudzącej mamuśce, która przychodziła co chwilę na neonatologię z nowymi problemami zauważonymi u swego dziecka. Brzmiała mniej więcej tak: "My tu możemy rad  udzielać, pomagać - od tego jesteśmy, ale to pani jest matką tego dziecka i to pani wie co jest dla niego najlepsze - tego proszę się trzymać." Święte słowa! Nic dodać, nic ująć.


Doniesienia z frontu: Majeństwo urządziło pobudkę o 3. Widocznie uznało, że parę nocy laby matce wystarczy. Za to teraz, po porannych pieszczotach, śpi jak suseł. Biorąc pod uwagę pogodę, stwierdzam z całą pewnością: my dziś nie wychodzimy z łóżka. Wam radzę to samo ;)





poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Początek

Wciąż nie możemy uwierzyć z Pitem, że dali nam do domu takiego małego człowieka. Tak po prostu. Człowiek gotowy. Wypis ze szpitala. Poszaleli!

Zanim to nastąpiło, przez kolejne miesiące, wyobrażaliśmy sobie jak będzie. Najpierw ten wyczekiwany, aż za długo, obiekt na monitorze usg. Ekscytacja. Bicie serc. Już nie tylko naszych. I pierwsza obawa - czy się uda. Liczenie tygodni. Wsłuchiwanie się w siebie (konkretnie: we mnie). Obserwowanie zmieniającego się ciała. Podglądanie na monitorze postępów. Pierwsze kopnięcie. Pierwszy kopniak wymierzony w tatę. Radość. Znowu liczenie tygodni. Badania. Pomiary. Przygotowania. Bezsenne noce. Ciężar. Oczekiwanie.

foto: Edyta Dufaj, efekty specjalne: Matka Roku ;)

I nagle dzieje się, a ja niespakowana do końca, bo inaczej ustalaliśmy. Miałam za dwa dni dopiero. Ewentualnie jutro, ale bezpieczniej już dziś. Głodna jestem, to jeszcze na spokojnie zjemy. W głowie listę układam, co jeszcze powinnam i nie mogę uwierzyć, że to ostatnie takie wyjście we dwoje, bo już zawsze będzie ona. Pakuję się, jedziemy. Czekamy w nieskończoność, aż mnie na oddział przyjmą. Jest już bardzo późno, normalnie o tej porze śpię. Wywiad, badanie. Odpowiadam na jakieś pytania zupełnie bez sensu. Patrzą na mnie jak na kretynkę, a ja jestem przerażona tym, co się dzieje i na niczym skupić się nie mogę. W końcu dostaję to upragnione łóżko, natychmiast się kładę. To tylko jeden dzień, dwie noce i już. Dzień się dłuży, Pit w pracy. Słucham bicia serca na ktg. Wszystko dobrze. To już jutro. Na sali jest ta irytująca dziewczyna, która cały czas gada. Mam jej dość. Mam dość wszystkiego. Boli mnie, choć nie powinno. Wytrzymam. 
Czekam na swoją kolej. Piotrka nie ma. Ledwo zdążył. Siadam na krześle, znowu pytania, których nie pojmuję ze zdenerwowania. Wbijają mi wenflon i nawet czasu nie mam protestować, że ja tylko na leżąco. Bądź dzielna, dasz radę. Potem siadam na skraju łóżka, anestezjolog pastwi się nad moim kręgosłupem, w końcu nogi robią się jak z waty. Przychodzi Pit przebrany za lekarza, trzyma mnie za rękę. Chirurg mówi, że zaczęli. Widzę tylko parawan. Staram się nie patrzeć w lampę. Na sali atmosfera wesołości. Opowiadają o wakacjach. A ja się nadal trzęsę jak galareta. Szarpią mną jak workiem ziemniaków i nagle jest! Pokazują coś fioletowo-czerwonego. Widzę tylko nóżki. Za chwilę to płacze. Nie drze się. Ładnie informuje, że tu jest. Pit idzie policzyć paluszki. Mija chwila i podają mi zawiniątko, żebym się przywitała. Mówię coś, nie wiem co. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Ten czerwony gnieciuch jest mój! To było w moim brzuchu. We mnie. Dzieją się czary.
Następne dni w szpitalu: oswajamy się ze sobą. Noce są straszne. Nie wiem co robić. Ona płacze. Czuję zupełną bezradność. Chcę już do domu, a ciągle nas trzymają. Potrzebuję Piotrka. Wypisują nas. Wielka niewiadoma przed nami. Wkraczamy śmiało.

W domu było jak ma być. Wszystko nagle stało się prostsze. Nie proste, ale prostsze. Wdech-wydech. Poradzimy sobie.

Przerażenie, jakie towarzyszy pojawienu się dziecka, jest normalne. Myślę, że ten strach nigdy do końca nie zniknie. Teraz będzie naszym towarzyszem. Nic w tym złego, byle nie dać się zdominować. I nie zarażać naszymi lękami dziecka. Zmienia się wiele. Pozwólmy na to.



niedziela, 6 kwietnia 2014

Łóżkowy news - na szybko

Straszyli, grozili, czarne wizje rozpościerali przede mną. Wyprowadź dziecko z łóżka teraz, inaczej nigdy się go nie pozbędziesz. Walka cię będzie czekała. Zobaczysz. Pożałujesz. Tymczasem dziecko wyprowadziło się samo. Ba, całe noce przesypia, bez pobudki na karmienie. A mi źle! Nie byłam na to gotowa! Czy ktoś mnie o zdanie pytał? Podła córka, tak z dnia na dzień! Ledwo cztery miesiące skończyła i już taka samodzielna. Jednej nocy, jeszcze normalnie, o 3 pobudka. Następnej już o 5. Potem 5.30, aż dziś w końcu 6.20! Ładnie to tak, matkę samą zostawić? Tatuś ostatnio zaprzyjaźnił się z moją poduchą ciążową i ani myśli zmieniać zwyczajów. Pies grzecznie w koszyku, a ja sama, biedna. Przecież wynegocjowałam nam u taty, że będziemy razem spali tylko do twojej 18-nastki, a ty tak?! Bez słowa. Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, jak pięknie wyglądasz kiedy śpisz? Jak matce serce rośnie, kiedy na ciebie patrzy w te bezsenne noce? Nic cię to nie obchodzi?
Dosyć tych żartów :) Fakt faktem: dziecię się bezboleśnie od nas wyprowadziło. I dziwnie mi jakoś. Nastawiałam się tradycyjnie na najgorsze, a tu kolejne miłe zaskoczenie. Zadziwia mnie to moje dziecko. Teraz muszę ją tulić jeszcze więcej za dnia, skoro noce mi zabrała :) Istnieje też możliwość, że jak tylko ogłoszę światu, że dziecko śpi samo, to wszystko wróci do normy. Dzieje się tak ilekroć powiem, że kolka za nami. Kolejne trzy dni zawsze są upstrzone bólem brzuszka i strasznymi płakami. Więc cśśś.. udajmy, że nic nie powiedziałam.

W naszym łóżku za to zawsze najlepsze harce!

sobota, 5 kwietnia 2014

Wodne podboje

Mąż zasugerował, co bym teksty z fejsbuka przekopiowała, więc po dłuuuugim namyśle wrzucam "małe co nieco". Żeby nie przedłużać tego kopiowania sklejam dwa basenowe teksty w jeden. Dodam, że posty są z 24 lutego i 1 marca - wtedy zaczęliśmy przygodę z basenem. Jutro za to świeżutki wpis o dzisiejszych warsztatach Mama nigdy nie jest sama.


Udało się! W końcu w sobotę zlądowaliśmy z młodą na basenie. Pora nieprzyzwoita, bo przed 9 musieliśmy być już na drugim końcu miasta, więc łatwo policzyć, o której trzeba było wstać.. ale dotarliśmy - pierwszy sukces. 
Najmłodsza grupa liczyła parę tłuściutkich bobasków zaznajomionych już z głęboką wodą. Młoda jako najmłodsza z najmłodszych (wiem, wiem: powtórzenia), najmniejsza ( i najchudsza) wzbudzała wszelkie ochy i achy (jakby pozostali własnych dzieci nie mieli, którymi mogliby się zachwycać). Największe zainteresowanie w niej natomiast budziły inne dzieci. A woda.. oszałamiała.. te dźwięki, kształty.. wszystko było dziwne i nowe. Cóż.. wrażeń całe mnóstwo. 
Pit stwierdził, że następnym razem on z Nelką do wody wchodzi, bo zdecydowanie lepiej wpasuje się w towarzystwo: był tatuś z brzuszkiem, tatuś umięśniony, brakowało tylko tatusia anorektyka do kompletu. Drugie połówki obserwowały moczące się tałatajstwo zza szklanych drzwi - i czuję, że tu swoją rolę odnajdę ja, jako dyplomowana animatorka kultury - grupa jeszcze zupełnie niezintegrowana, nikt kup dziecięcych nie omawia.. błąd! Brać przykład z grupy starszej - tam tematy płyną jak woda. Co prawda ja nic nie widziałam, bo byłam szalenie skupiona na tym, żeby własnego dziecka nie utopić - Pit (jako ta druga połówka) opowiadał.
A wizyta zakończyła się na wielkim ryku. Otóż "nowy kolega" młodej, leżący na przewijaku obok zaczął płaczo-marudzenie. Młoda podchwyciła. Ten uspokoił się, ale usłyszał, że młoda płacze, więc zaczął wtórować. I tak sobie ryczeli we dwoje, bez powodu, dla towarzystwa. Tatuś młodzieńca stwierdził tylko, że całe szczęście, że sąsiadami nie jesteśmy..
Zdjęcia nie będzie, bo z tego wszystkiego aparatu zapomnieliśmy, z komóry brzydkie. Za tydzień skompromituję fotograficzną dokumentacją małżonka, więc w sumie dobrze wyszło (to drugi sukces tego dnia).




Kolejna wizyta na basenie za nami. Tym razem, zgodnie z zapowiedzią, to tatuś moczył cztery litery w wodzie. Z dziecięciem, rzecz jasna, w dłoniach.
Lekcja normalnie trwa 30 minut, dla nas 20 plus drugie tyle na uspokajanie młodej, bo młodą brzuszek rozbolał i już było po pływaniu. 
Ale zanim to nastąpiło córunia z tatuniem radośnie się wypluskali, z czego córunia zadawała szyku w nowej piance pływackiej, a na tatusia na szczęście nikt nie patrzył. Zajęcia prowadziła Ciocia Rybka we własnej osobie, czyli szefowa wszystkich szefów. Złożyło się tak, że nie tylko mój małżonek został dziś oddelegowany do wody, bo znaleźli się w niej wszyscy panowie z pociechami, mamusie dzielnie dokumentowały z poczekalni wyczyny tychże. 
A Ciocia Rybka dała nam popis.. no mercy dla panów.. Znacie taką piosenkę "Jadą, jadą misie"? Ja nie znam, za to Piotrek już zna i pozostali panowie też. A teraz wyobraźcie sobie chór "niedźwiedzi" pluskających w wodzie z maluchami i śpiewających w/w utwór tubalnym głosem w ślad za prowadzącą.. poczekalniowe mamusie popłakały się ze śmiechu. Żałuję, że nie nagrałam, ale nie byłam w stanie wykonać żadnej logicznej reakcji, bo łzy ciekły mi strumieniami, a misie jechały i jechały..
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Nasz mały wyjec wkrótce potem przystąpił do akcji, a gdy tak sobie ryczał w niebo głosy jakiś oburzony tatuś ze starszej grupy zapytał: -"A czyje to dziecko tak płacze?" (Jakby, cholera, pierwszy raz płaczące dziecko słyszał!) - Moje, baranie, moje! Twoje nigdy nie płacze?! Kolki nie miało? To się ciesz troskliwy im#$%@! (Nie powiedziałam tego, ale pomyślałam.. i wiele innych niemiłych rzeczy.) 
Cóż, wizyta się zakończyła, płacz też, dobry humorek wrócił. W domu maleństwo wszystko opowiedziało swojej wróżkowej lali i grającej biedronce, a teraz smacznie śpi.






Basenujemy się nadal. Nurkujemy. Dziecięciu nadal lepiej to idzie niż matce, ale obiecuję, że kiedyś się poprawię (lub sprawię sobie zatyczki do nosa, bo dziś wciągnęłam chyba pół basenu do płuc).

czwartek, 3 kwietnia 2014

Książkobranie - część II

Miałam dokończyć wczoraj moją opowieść o powoli rosnącym zbiorze książek dla dziecięcia, na które warto łypnąć okiem, bo przecież Światowy Dzień Książki dla Dzieci właśnie był, więc rzec by można, że trafiłam z tym tematem jak w mordę strzelił. Miałam. Jednak, jak to z dzieckiem bywa (ha! mogę się mądrzyć odkąd posiadam jedno na stanie!), plany nam się pokrzyżowały (a zwłaszcza mi). Udałyśmy się bowiem na otwarcie sezonu grillowego do siostry mej rodzonej. Emocji multum! Najpierw na huśtawce z mamusią wykołysać się można było oglądając wielki, zielony świat. Potem ciotka wytuliła, kwiatki pokazała, pośpiewała. A na końcu z tego wszystkiego owe emocje poniosły i płaczu było co niemiara, więc mamusia, zamiast się gościć, hyc maleństwo do wózka zapakowała, do autobusu (co to strasznie dziwny jest) i do domku wróciła. Jak już w domu rozpakowałyśmy się, to mogłyśmy spokojnie "pogadać". A radości i opowieściom nie było końca - taki to niezwykły dzień dla maleństwa się wydarzył. Czasami człowiek chciałby spojrzeć na świat jej oczami, kiedy wszystko jest nowe i inne, kiedy co dzień odkrywa się kolejne rzeczy..



Wracając jednak do tematu książek: moim kolejnym nabytkiem z ulubionego wydawnictwa Dwie Siostry jest S.Z.T.U.K.A. z tekstem Sebastiana Cichockiego i rysunkami Aleksandry i Daniela Mizielińskich. Przyznam, że na tę książkę i pozostałe z tej serii, miałam już chrapkę od jakiegoś czasu, tylko głupio mi było kupować sobie książkę dla dzieci.. okazuje się, że w sumie niepotrzebnie głupio, bo dużo się z niej uczę :) Nela, na razie, bardziej interesuje się oczywiście obrazkami, które dla malucha są świetne - w intensywnych kolorach, wyraźne. Z pewnością tekst za parę lat też okaże się i dla niej przydatny, ponieważ w bardzo przystępny sposób wyjaśnia zagadnienia dotyczące sztuki współczesnej, stawia pytania o różne zjawiska, a tym samym znakomicie rozwija wyobraźnię i myślenie o świecie. Wspomniałam, że jest to książka z serii, która ma nazwę nota bene S.E.R.I.A. :) Oprócz niej ukazały się jeszcze książki o modzie, o architekturze i designie, na które już sobie ostrzę ząbki, bo właśnie pokazał się kolejny nakład tych książek, a rozchodzą się one jak świeże bułeczki. Dodam, że para ilustratorów tej serii, to autorzy również nagrodzonej niedawno prestiżowym wyróżnieniem francuskich księgarzy Prix Sorcieres 2013 książki Mapy, która też, mam nadzieję, niedługo zawita u nas na półce. O pozycjach czytelniczych Dwóch Sióstr mogłabym pisać godzinami, ale póki co ograniczę się do tych paru wybranych. 


Na koniec zostawiłam publikację zupełnie wyjątkową, którą nie raz linkowałam na FB, a której jestem dumną posiadaczką (tzn. nie ja, tylko Nelka naturalnie). Teodor autorstwa Marii Szczodrowskiej, wydany przez Fundację Win-Win. To książka bez wątpienia stworzona z pasji, wszystko w niej jest idealnie dopracowane. Doskonały papier, czcionki, zdjęcia, piękna okładka, wkładki foliowe, ręcznie wklejane złotko i mądra, urocza historia. A do tego audiobook czytany przez Olgę Bołądź z magiczną muzyką Jacaszka. Ja jestem zakochana w tej książce zupełnie i bez pamięci. Moja córeczka jest jeszcze za mała, żeby się nią zachwycić, ale wierzę, że nadejdzie ten dzień i zakocha się w niej tak jak ja. Egzemplarzy jest tylko tysiąc i dość szybko znikają. Kto pierwszy ten lepszy!




Chwilowo to tyle o książkach, chociaż mam już kolejne typy. Muszę tylko ruszyć swój szanowny tyłek w kierunku Bunkra Sztuki i ichniejszej księgarni :) Być może niedługo nadarzy się okazja: dostałam dziś wygraną wejściówkę na sens Baranków w Pieluchach, więc czuję coś, że przy okazji naszej pierwszej wizyty w kinie, wybierzemy się na zwiedzanie okolicznych księgarni. A czy wy znacie jakieś książki dla dzieci, które są warte polecenia?

środa, 2 kwietnia 2014

Książkobranie

Zamiłowaniem do książek jestem niejako obciążona. Moja mama jest bibliotekarką i pochłania wszystko co wpadnie jej w ręce, od zawsze. Rodzice też od najmłodszych lat nam czytali. Nam, czyli mi i mojemu rodzeństwu. Najpierw tata, jak byliśmy maleńcy, czego niestety nie pamiętam zbyt dobrze, z racji tej maleńkości. A potem mama. Mama czytała mi nawet jak na studiach schorowana przyjeżdżałam do domu zregenerować siły. Siadała przy łóżku i czytała. Czasem napatoczyła się moja siostra i tak siedziałyśmy razem zaśmiewając się z przygód bohaterów. Przyznam, że ja czytam napadowo. To znaczy ciągle czytam coś, ale od deski do deski, książkę za książką raz na jakiś czas. Mam tony książek zaczętych, porzuconych, czytanych po kawałku i tych, które skończyłam i teraz uśmiechają się do mnie z półek z miłym wspomnieniem.
Z dzieciństwa pamiętam też, że te książki były "jakieś". Może papier nie był dobrej jakości, co mi wtedy naturalnie zupełnie nie przeszkadzało, ale za to ilustracje rekompensowały wszystko. Nie potrafię wymienić rysowników, opisać fachowo technik, mam w sobie tylko to zapamiętane wrażenie i małą tęsknotę za tym co było. Skąd ta tęsknota?
Otóż urządzając pokój dla mojej córeczki oczywistym wydało mi się stworzenie kącika z biblioteczką. Natychmiast zaczęłam się rozglądać za literaturą, którą mogłabym zapełnić ten kącik i przeżyłam szok. Zalew bylejakości, różowych księżniczek w roli bohaterek z moich ukochany bajek, brak jakiejkolwiek myśli artystycznej w wydaniach nawet klasycznych wierszy dla dzieci, pstrokacizna i przeciętność! Co się stało?! Dlaczego muszę przedzierać się przez ten badziew na półkach w księgarni, żeby dostać coś estetycznie interesującego? (Jestem wzrokowcem do potęgi n-tej!) Ale nie nad tym będę się rozwodzić. Napiszę o tym co warto, co znalazłam i czego nadal szukam :)

 
Moje odkrycie to wydawnictwo Dwie Siostry. Absolutnie zakochałam się w tym co proponują i mogę polecić w ciemno, że wszystko sygnowane przez to wydawnictwo - jest dobre. Ja wybrałam dla Neliszki serię klasycznych wierszyków z ilustracjami i projektem graficznym Katarzyny Boguckiej. Mamy tu Stefka Burczymuchę, Chorego kotka, Pawła i Gawła oraz Małpę w kąpieli. Niewielki format zmieści się bez trudu w małe rączki, kontrastowe obrazki przyciągną wzrok. Wzornictwo jest zachwycające i kojarzy mi się z tym, z książek z mojego dzieciństwa. W dodatku te książeczki kosztowały na prawdę niewiele. 


Wybór padł również na dwie książki Agaty Królak Różnimisie i Robimisie. Pierwsza w prosty sposób pokazuje różnice między.. misiami, tworząc pole do rozmowy z dzieciem na tematy bardziej "ludziowe". Lub do pogugania. Druga - pokazuje różne zawody (bez stereotypowego podziału na prace męskie i damskie!). Ilustracje są urocze, jakby malowane dziecięcą ręką. Zawsze na ich widok gęba mi się uśmiecha, a maleństwo lubi je oglądać. Same książki mają grube, kartonowe kartki, stąd idealnie nadają się do pożarcia. Mogą też służyć jako namiot.





Miałam opisać jeszcze dwie pozycje, ale padam na twarz po dzisiejszym dniu. Jedno słowo: ZĄBKOWANIE powinno wszystko wyjaśnić tym, którzy są wtajemniczeni z racji posiadania własnego potomstwa. A tych, którzy nie są, nie będę straszyć i zniechęcać ;) Wszak dziecko to sama radość, sama radość, sama radość...