wtorek, 27 maja 2014

Wyniki konkursu

Oto są! Wyniki rozdawajki!

Nelson znów stanęła na wysokości zadania, losowanie było dla niej niezwykłą frajdą, jednak przeżyć nie mogła, że los musi być tylko jeden i bardzo chciała nagrodzić wszystkich. A potem pożreć. (Losy, nie was.) Lub w odwrotnej kolejności.

Zatem..



Zwyciężczynią została Weronika Łacna i to do niej powędruje Jaszczur. Serdecznie gratuluję! Proszę o podania adresu do wysyłki najlepiej przez facebook'a, jeśli poczta nie zawiedzie zwierz będzie w domu przed Dniem Dziecka :)

Wszystkim, którym nie udało się tym razem, dziękuję za wzięcie udziału w zabawie. Obiecuję, że to nie ostatni taki konkurs. A jeśli ktoś ma ochotę posiąść zwierza mimo wszystko, zapraszam na priv po więcej informacji. Być może jeszcze dziś pojawią się cudne Szaraczki Długouche (byłam w hurtowni tkanin, hura!). Być może, bo wszystko zależy od mojej maleńkiej panienki i jej humoru. Póki co, dzielnie ćwiczy przemieszczanie się, o zgrozo!

poniedziałek, 26 maja 2014

Zwycięzca

Kochani, musicie mi wybaczyć, nie ogłoszę wyników, choć zwycięzca został wylosowany. Zdjęcia z losowania wymagają solidnej obróbki, ja nie nadążam dziś z niczym. Jutro, jeśli Nela tylko pozwoli, wrzucam info o zwycięzcy z samego rana. Z pełną dokumentacją. Wytrzymacie?

To nasz pierwszy Dzień Mamy. Miło.. Szczególnie dziś zwycięzca nie jest tylko jeden. Jest nim każda z nas, bo ma wspaniałe dziecko/dzieci. Są nimi też nasze dzieci, bo mają nas, WSPANIAŁE MAMY.


Dobrej nocy!

wtorek, 20 maja 2014

KONKURS!

Tym razem możecie powalczyć o pasiastego Jaszczura. Zwierz ma aż 50 cm wzrostu (od pyska do ogona). Jest uszyty z grubej bawełny z elementami jeansu i polaru.


Zasady jak zawsze proste:
1. Trzeba polubić profil Matki Roku na Facebook'u (tu LINK).
2. Klikamy również w LIKE przy poście konkursowym na Fb.
3. Udostępniamy post konkursowy na Fb.

Potem już tylko czekamy na wyniki :) Tym razem konkurs trwa od dziś, tj. 20.05.2014 r.  do niedzieli, czyli 25.05.2014 r. do godziny 23.59. Losowanie profesjonalnie przeprowadzi Nela następnego dnia.

Powodzenia! Mam nadzieję, na jeszcze więcej szumu, niż ostatnio :)

O chorobie z rocznicą w tle

O nie! Obudziłam się z potwornym bólem gardła. Masz ci los. Musiało się przeziębienie przyplątać. Właściwie samo się nie przyplątało, dzielnie się o nie postarałam. To wszystko przez rozluźnienie. Jak to? A no tak to. Przy dziecku się rozluźniliśmy. Na początku wszelkie wyjścia były starannie zaplanowane, sprawdzaliśmy po pięć razy czy każdy element zabrany. Teraz? Jak nie zapomnimy przejściówek do fotelika dziecięcego, to opakowania termicznego na butelkę, czego rezultatem są chłodne napoje (źli rodzice, źli!). Innym razem smoczka nie ma (wcześniej zawsze 3 pakowaliśmy na wszelki wypadek!), ostatnio kocyka.. i ten właśnie koc stał się przyczynkiem mojego biednego, bolącego gardła (nie będę wspominać, że to wszystko wina Pita). Dobrze, że o dziecku jeszcze pamiętamy. Z naciskiem na jeszcze.
W sobotę 6 rocznica ślubu nam wypadła (chyba jesteśmy starzy), deszcze na chwilę ustąpiły, więc w auto i na Kazimierz na romantyczny (śmiech na sali) obiad we troje... Przy wysiadaniu zauważyliśmy brak koca, ja, jako ta bohaterka, niczym Supermen (może być Supermama), okryłam wspaniałomyślnie dziecię chustą z siebie zdartą. Sama zaś rozchełstana (babcia by strasznie krzyczała) oddałam się podziwianiu Wisły zalewającej Bulwary. A "wiater wiał". 
Przyszedł czas na poszukanie jakiejś restauracyji. Moim warunkiem było "ma nie być sztywno". (To chyba uraz po tym jak w młodzieńczych latach wszyscy chłopcy namiętnie na pierwsze randki, żeby mi zaimponować, zabierali mnie do jedynej eleganckiej restauracji-pizzerii w mieście. Mój małżonek zabrał mnie do Naleśnika, tym zdobył moje serce;) Do tematu. Mieliśmy iść do wegetariańskiej burgerowni, jednak postanowiliśmy jeszcze trochę pospacerować i napatoczyła nam się zwykła burgerowania o nazwie Love Krove, w której wizytę planowaliśmy od dawna. O losie! Co nas podkusiło! Jeśli kiedyś zawitacie na Brzozową, omijajcie to miejsce szerokim łukiem. Pierwsze wrażenie dobre, niestety mylące. Usiedliśmy, czekaliśmy na kartę, osób niezbyt dużo, po sali snuła się jakaś smutna pani, chyba kelnerka. W końcu zwątpiłam czy tu jednak nie ma samoobsługi, bo do nas nikt nie raczył podejść, więc wzięłam kartę, wybraliśmy coś z niej (kompozycje wydawały się fajne, ceny trochę mniej). Podeszłam do baru żeby zamówić. Znudzony życiem, za to pięknie wystylizowany barman podpierał ladę. Dziewczyna za barem, która się dopiero przyuczała do pracy próbowała ogarnąć moje zamówienie (2 burgery i 2 koktajle - trudne, nie?). Udało się. Zamówiłam, zapłaciłam. Przy stoliku Pitowi zamarzyły się jeszcze łódeczki ziemniaczane, więc poszedł i dokupił. Ja miałam w tym czasie możliwość kontemplacji otoczenia, Nela sprawdzała wszystko organoleptycznie, z naciskiem na leptycznie, bo z tym kojarzył mi się stan stołu. Przesiedliśmy się do innego. Nie było lepiej. Dostaliśmy sztućce, od tej pani co wcześniej się snuła po sali. Po co sztućce do burgerów? Okazały się potrzebne, bo ni cholery tej kanapki nie dało się schwycić. Tak, kanapka to jedyna słuszna nazwa na to, co dostaliśmy. Nic się tam siebie nie trzymało. Bułka ciemna z ziarnami jak ze sklepu na rogu. Niby zdrowiej, ale jak się ma to do burgera. Nawet nie chce mi się pisać o szczegółach, bo szkoda języka strzępić. Dramat. A koktajle? Szklanka mleka w pokojowej temperaturze z dodatkiem odrobiny owoców lub kakao, z całymi kostkami lodu. Na łódeczki czekaliśmy w nieskończoność, chociaż dostali je wszyscy, którzy zamawiali po nas. Na pytanie co jest grane, panie stwierdziły, że no właśnie nie wiedziały dlaczego miały jedne więcej zamówione. Żałowałam, że na nie czekaliśmy, bo okazały się okropnej jakości, przemrożonymi ziemniakami usmażonymi w oleju. Bez smaku, za to z tanim keczupem. Dobrze, że stamtąd szybko wyszliśmy, bo byłam skłonna wyrazić swoją opinię bezpośrednio kucharzowi i obsłudze. Może zamiast podpierać bar, szmatę w łapę i po sali?!

Koniecznie muszę się napić z tej szklanki!
W drodze do auta schwyciliśmy tylko po kawałku tortu na wynos z Galerii Tortów Artystycznych. Niebo w gębie! Imbir i marakuja <3 Kto nie był, ten trąba!

Przeziębienie postępuje. Rano było tylko gardło, teraz katar, kichanie i zjazd energetyczny. Pod prysznicem stałam pół godziny. Woda gorąca, a ja miałam trzęsiawkę. Byle małej nie zarazić. Muszę ograniczyć całusy, tylko to takie trudne. Według The Wonder Weeks Nelson weszła w kolejną fazę rozwojową i może być szalenie marudna. Serio? Na szczęście jeszcze TYLKO przez 27 dni. Oby się mylili. Biedne dziecko może tego nie dożyć.

Czuję się podle czy nie, kierunek sklep, mój cel to pieluchy, cytryna i miód. Mogę iść w dresie?

poniedziałek, 19 maja 2014

Poniedziałkowa fala złości

Nelson ma już pięć i pół miesiąca! Jeszcze niedawno była takim glutkiem nieświadomym niczego, a teraz obserwuję jak precyzyjnie operuje rozkosznymi paluszkami,  jak ją wszystko ciekawi. Tylko coś stuknie, ona musi wiedzieć co i gdzie. Przejeżdżające auta, ludzie dookoła, zwierzęta, inne dzieci.. jakby wyszła zza jakiejś niewidocznej szyby i odkrywała świat na nowo, bardziej intensywnie, bardziej dociekliwie. Zastanawiamy się nad zmianą imienia na Nela Frustracja Ciekawość W. Mamy na to tylko dwa tygodnie, więc musimy poważnie rozważyć sprawę, bo ta kombinacja zdecydowanie bardziej oddaje charakterek Młodej. Po tym jak dwa miesiące temu nauczyła się przewracać na brzuszek, myślałam (z przerażeniem), że raczkowanie to kwestia chwili, a tu nic i nic. Leżała plackiem na brzuchu, trochę na ramionkach się podnosiła, kołysała na brzuszku i jęczała, że chciałaby coś, a nie może. Teraz znów ruszyła z kopyta z ćwiczeniem umiejętności poruszania się. Podwija nóżki pod brzuszek i jak gąsienica powoli prze do przodu. A jak chichra! Wybucha śmiechem z głębi siebie, radośnica jedna. Jak gdzieś wychodzimy to z poważną miną obserwuje nowe rzeczy, a dopiero w domu "opowiada" wrażenia. Nie mogę się nadziwić postępom w rozwoju. Nasz córiszon, bez dwóch zdań, jest fantastyczny! Wczoraj byłam w mojej byłej pracy, podczas gdy Pit mierzył się kolejny raz z Nelką sam na sam i przez chwilę jak tam byłam, patrzyłam na cały zgiełk szkoleniowy, poczułam się jakby zatrzymał się czas, jakby ciąża i dziecko to był tylko sen. Na szczęście nie jest. Wróciłam do nowego porządku i mi ulżyło, bo jak bardzo nie tęskniłabym za praca, tak nie zamieniłabym tego co mam teraz na nic innego. Za to znów mam różowe włosy :)


Muszę wam opowiedzieć sytuację sprzed kilku dni, bo szlag mnie jasny trafia jak tylko o tym pomyślę. Byłam z Nelką na wernisażu Aleksandry Toborowicz, swoją drogą świetnym, gorąco polecam wybranie się do Nowohuckiego Centrum Kultury (o  wystawie można poczytać TU). Nelson, jak to ona, wzbudzała zachwyt strojąc miny, każdy nas zaczepiał i zgadywał, bo tak małe dziecko w takim otoczeniu  to nie codzienność. Była urocza starsza para, która opowiadała nam o swoich prawnukach, pan fotograf biegający za nami z aparatem i mnóstwo innych życzliwych, aczkolwiek nienachalnych sposób.

foto. Edyta Dufaj (www.dufaj.prosite.com)

 I nagle pojawiła się ONA. Spóźniona, włos rozwiany, nakrapiane kalosze na nogach. Widziałam kątem oka, że już na wejściu nas namierzyła i prędzej czy później podejdzie. Długo czekać nie musiałam. Zaczęło się niewinnie, że ja też w kaloszach, że śliczne dziecko, ale ma nadzieję, że nie jedyne, bo to trzeba mieć więcej koniecznie. Grzecznie odpowiedziałam, że pierwsze, więc pewnie będzie kolejne. Miałam nadzieję, że rozmowa na tym się urwie, ale ona dalej coś tam opowiadała skacząc z tematu na temat i wtrącając dobre rady, aż doszła do pytania czy chłopiec czy dziewczynka. Bo ona pewna, że chłopiec, a intuicję ma dobrą i prawie nigdy się nie myli. O jednak pomyliła się, no jak mogła, przecież widzi, że dziewczynka, bo talerzyk oblizuje (Nelson konsumowała papierowy talerz akuratnie), więc wprawia się w przyszłe obowiązki kobiety już od małego. Zatkało mnie. Przysięgam - zatkało. Wydałam z siebie tylko coś w rodzaju "hm" i torba w tym momencie się pożegnała, sztukę poszła kontemplować. By ją piorun jasny trzasnął! Ja wiem, że jej gadanie wpływu żadnego na dziecię nie ma, ale nerwy mam zszargane, bo gdzie człowiek nie wejdzie, tam wszędzie te cholerne podziały. Nie mogę normalnie ubrań dla dziecka kupić, bo ekspedientki jak na trzepniętą patrzą, że nie chcę różowego dla dziewczynki. Zabawki też muszą być koniecznie z podziałem na płeć, bo jak młoda dostanie niebieskiego pluszaka to na Conchitę Wurst wyrośnie i będzie straszyć brodą. I jaki ja mam dług wobec społeczeństwa, że mam dzieci rodzić na potęgę, szanowna torbo w kaloszach w kropki? Co mi państwo zapewnia? 1300 zł ulgi rocznie? Tyle kosztuje miesiąc w żłobku czy przedszkolu, a co przez pozostałe 11 miesięcy? Są państwowe? Dla kogo? A pieluchy za darmo rozdają? A mleko, zupki, maści i miliard innych rzeczy? Mogłabym tak w nieskończoność, bo fala złości na ten cały system się ze mnie powoli wylewa, a baba w kaloszach jest tylko pretekstem i poniekąd ikoną tego wszystkiego. Bo wie co dla mnie najlepsze, tak jak to państwo. A w zamian nie daje nic, tylko kolejne dobre rady. A mnie już wkurza, że mąż musi tyrać po godzinach, bo na państwowej posadzie zarabia grosze. Że wisimy na rodzicach, a stare konie jesteśmy i wstyd nam strasznie. Że prawie nic co mamy, nie jest naszą zasługą, choć tyle robimy. I staram się wziąć sprawy w swoje ręce, a nie wychodzi. Człowieku radź sobie. Dla dobra państwa. Co by pożytek z ciebie miało. Też macie czasem takie poczucie?

Wczoraj jeszcze, w ramach dobicia, Pit stłuczkę miał. Pacan jakiś wybiegł pod koła samochodu jadącego przed mężem, ten stanął dęba, mąż nie wyhamował należycie. Baranowi nic się nie stało, wyśmiał pasażerkę, która wysiadła ze stukniętego auta i powiedziała mu parę słów do słuchu i zwiał. Wina zawsze tego z tyłu. A intuicja mówiła mi, że coś się stanie. Ja miałam wtedy jechać, nie on. Że też nie posłuchałam siebie!

No nic.. poniedziałek. Trzeba wziąć się w garść i nie płakać nad rozlanym mlekiem. Ja zaczynam kurs szycia przez internet. Przyszły pierwsze materiały do nauki :) Nelson śpi jak zabita, wypiję spokojnie kawę i wracam do życia. Z lepszym nastaweniem. Jak to Celińska śpiewała "Uśmiechnij się, jutro będzie leeeeeepiej!" Tego i wam życzę.

Konkurs się podobał? Hm... tak się zastanawiam, Jaszczur smutny w kącie siedzi...

poniedziałek, 12 maja 2014

Rodzic jak ninja

Pewnego pięknego dnia zostaje taka delikwentka z delikwentem rodzicem i zaczyna się. Niby jest tych dziewięć miesięcy na przygotowanie się do przyjścia potomka/potomkini na świat, ale czy jesteśmy w stanie przewidzieć na co dokładnie się przygotowujemy? Czy nasza wyobraźnia sięga tak daleko, jak wyobraźnia naszego dziecka? Czy istnieje jedna uniwersalna instrukcje obsługi dziecięcia? Jakie umiejętności musi nabyć rodzic zanim faktycznie rodzicem się stanie?
Na te i inne pytania odpowiedzi znajdziecie.. w filmach. Tak, tak.. nie przewidzieliście się. Kinematografia, jak żadna inna dziedzina, pomaga nam w rodzicielskich bolączkach. Przykłady? Proszę bardzo!

Rodzic musi być jak ninja - cichy i bezszelestny. Po wielu minutach płaczu i marudzenia dziecię łaskawie zasypia, oczywiście w najmniej odpowiednim miejscu, najchętniej przy cycu na mamusi. Przenoszenie śpiącego dziecka z jednego miejsca w drugie jest wysokospecjalistyczną czynnością, wymaga wprawy i wielu godzin ćwiczeń. Ruchy muszą być zdecydowane, lecz płynne. Nie ma przypadkowo trzeszczących klepek podłogowych, bo znasz już te wszystkie newralgiczne miejsca na pamięć i z gracją kotowatych omijasz. Cisza to twoje drugie imię. W zasadzie po takim treningu nawet występ w Tańcu z gwiazdami nie jest ci straszny, a od Iwony Pavlović dziesiątka murowana za posuwiste tango.
Rodzic musi być jak Superman - zawsze zdąży na ratunek. Mój kuzyn, jako parolatek, gdy tylko na sekundę (słownie: sekundę!) spuściło się go z oka, miał w zwyczaju wdrapywać się na schody, meble, inne sprzęty, byle wysokie. Następnie krzyczał: "kacięęę!" i, zgodnie z zapowiedzią, skakał. Wyobrażacie sobie? Każdy dorosły w tym momencie musiał wyostrzyć zmysły, zlokalizować berbecia i złapać zanim ten roztrzaskał się o podłogę. Wygląda znajomo? Pelerynka jest zbędna, gdy w grę wchodzi przekonany o tym, że ratunek nadejdzie kilkulatek. Nawet Supermen nie zdążyłby się przebrać.
Rodzic musi być jak Yoda - mądry i cierpliwy, chociaż czasem czuje się jak Bill Murray w Dniu Świstaka. Przypominam sobie, jak wiele lat temu przypałętała się do mnie malutka sąsiadka zza płotu. Jak to rezolutna dwulatka, miała milion pytań o wszystko. I tak siedziałyśmy na huśtawce, oglądając błyskające w oddali pioruny, a ja próbowałam inteligentnie odpowiedzieć na powtarzające się w kółko pytania "A co to?", "A dlaczego?", żeby zejść w końcu z tego cholernego tematu piorunów i burzy, o którym z resztą nie miałam zielonego pojęcia. Daremne to były próby, dodam.
Rodzic musi być jak Legalna Blondynka - pomysłowy i niekonwencjonalny. Znacie 1001 pomysłów na uszczęśliwienie dziecka? Nie? To poznacie! Ba, sami będziecie ich autorami. Samoloty pod sufitem, dzikie tańce po całym mieszkaniu, zabawa w chowanego z psem - to tylko niektóre pomysły, jakie wpadną wam do głowy, gdy standardowe metody (jedzenie, pielucha, zestaw zabawek) zawiodą. W końcu i tak dziecko znajdzie porzucony gdzieś kartonik po czopkach i uzna to za najlepszy czasoumilacz na wiele godzin, podczas gdy ty będziesz zdychać w kącie mieszkania, bo kondycha w tym wieku już nie ta. 
Rodzic musi być jak Indiana Jones - sprytny i szybki. I znowu dziecię zasnęło przy butli/cycu (wiem, że nie wolno, ale jak działa, to się nie pyta dlaczego, tylko dziękuje, że działa). Tym razem postanawiamy jednak zamienić butlę/cyca na smoczek. Pamiętacie tę scenę, w której Jones musi jednym ruchem zamienić figurkę na worek z piaskiem, inaczej cała świątynia się zawali? Analogia widoczna gołym okiem, nie muszę niczego tłumaczyć.

Te przykłady to tylko kropla w morzu. Co przyniesie życie, tego nie wie nikt. Jaki wam się egzemplarz trafi, jakich umiejętności będziecie potrzebować - dowiecie się poniewczasie. Dlatego oglądajcie, powiadam, oglądajcie filmy, róbcie notatki, nigdy nie wiadomo co się przyda.

Wiadomo za to, że na matkowym facebooku konkurs został rozpisany, z gatunku like&share, więc nic wielkiego. Zachęcam zatem do wzięcia udziału. Trwa do 17 maja, a wygrać można uroczego uszaka ze zdjęcia poniżej.


środa, 7 maja 2014

O frustracji i bezsilności

Czuję się jak najgorsza matka na świecie. Znacie to uczucie bezsilności, kiedy dziecko płacze, a wy nie wiecie co zrobić, bo wszystkie znane sposoby na uspokojenie zawiodły? Ostatnio permanentnie odnoszę wrażenie, że cokolwiek bym nie zrobiła, jest źle. Przed wyjazdem myślałam, że jakoś dogadałam się z Nelką i funkcjonujemy razem całkiem nieźle. Na wyjeździe była do rany przyłóż, a teraz? Marudzenie nie ma końca. Dałam nam te kilka dni na oswojenie się po powrocie do domu. Nic z tego. Ciągle źle. Dziś chyba apogeum. W połowie dnia miałam taki kryzys, że byłam pewna, że już się nie podźwignę. Musiałam parę razy odejść od małej, żeby się uspokoić, bo jeszcze chwila i gotowa byłam na nią krzyknąć, a tego bym sobie nie wybaczyła. Wstyd mi jak o tym myślę. Tak strasznie wstyd. Przecież ona nie jest niczemu winna, nie robi mi na złość. Próbuje tylko wyrazić swoje emocje, swoje potrzeby. Powinnam łapać w lot o co jej chodzi, a nie łapię. Nienawidzę tej frustracji i bezsilności. Staram się przy niej nie okazywać swojej złości. Uruchamiam w sobie wszystkie pokłady cierpliwości. I uśmiecham się. Uśmiecham, chociażby nie wiem co! 

Jakiś czas temu przeczytałam artykuł o matkach kilkulatków, które mówią o swojej bezsilności, o przekraczaniu swoich granic w opiece nad dzieckiem. O tym jak nie wytrzymują i zaczynają krzyczeć na dziecko albo je szarpać, dają klapsa, choć wcześniej zarzekały się, że nigdy w życiu tego nie zrobią. I o ich poczuciu wstydu. Normalne kobiety, kochające swoje dzieci. Byłam przerażona tym, co przeczytałam. Czy ja też tak będę? Nie, to niemożliwe. Muszę poszukać w sobie wystarczająco dużo siły, żeby temu zapobiec, żeby znaleźć inny sposób na porozumienie się z moim dzieckiem. Potrzebuję jakiegoś bufora, ujścia nagromadzonych emocji z całego dnia, żeby nie kończyć rycząc w poduszkę jaką to złą matką jestem. I jeszcze ta samotność, zdanie tylko na siebie przez większość czasu. Z uwieszonym u boku dzieckiem. Mam wspaniałego męża, ale on prawie cały dzień pracuje. Wiem, że chciałby spędzać z córką więcej czasu, tylko nie może. Dla niego to też frustrujące i trudne, że tyle go omija. Wybraliśmy życie z dala od rodziny, o to też nie mogę mieć pretensji do nikogo. Znajomi, którzy tak się cieszyli i wspierali na wieść o ciąży, nagle nie mają czasu zajrzeć do mnie. Bo praca. Bo życie. Bo problemy. Na telefon też nie ma czasu. Nagle moje dawne życie przestało istnieć. Albo może zostałam z niego wykreślona. Nie, nie żałuję ani chwili spędzonej z córką, ani sekundy. Zastanawia mnie tylko, czy frustracja jest wpisana w rodzicielstwo? Czy to ze mną jest coś nie tak?

Jestem zmęczona. Zmęczona fizycznie, od ciągłego noszenia tego słodkiego ciężaru, i zmęczona psychicznie. Zwykła wyjście na spacer urasta do rangi wielkiego problemu. A potem ona patrzy na mnie tymi wielkimi, niebieskimi oczami, uśmiecha się do mnie zawadiacko i cały świat w jednej sekundzie przestaje istnieć. Odchodzi zmęczenie, frustracja, bezsilność, złość.. wszystkie te straszne uczucia i pozostaje tylko miłość. Bezgraniczna miłość do mojej córki.


poniedziałek, 5 maja 2014

O niemocy i Rękawce

Jakoś nie mogę się zabrać do napisania niczego konstruktywnego. Nie, że nie mam o czym. Mam i to zanadto. Myśli w głowie się kłębią. Wydarzenia ostatnich dwóch tygodni przywołują uśmiech. Fajnie tak pobyć we czwórkę (pies to też człowiek, tyle że pies). I móc szturchnąć rano męża, że jego kolej na zmianę pieluchy i konwersację z Młodą. Wyjść na spacer całą paczką. Nawet pokłócić się fajnie czasem. Byle być razem. Szkoda, że nie ma rocznych urlopów rodzinnych: dla mamy i taty w tym samym czasie! (I kto opiekę nad maluchem w ogóle nazwał urlopem?!) A tu 5 maja i codzienność znów dopada. Tatuś do pracy, my znów we trzy kotłujemy się w domu. Wiem, wiem.. nie mam na co narzekać, to wymyślam. A co? Tylko mi dziś tak bylejak?
Święta minęły nam raz dwa, bez wielkiego obżarstwa, za to z miłą wizytą naszej przyjaciółki i mojej siostry na niedzielnym obiedzie. Dobrze było. Tak po prostu. We wtorek tradycyjnie wylądowaliśmy na Rękawce na Kopcu Kraka. Pamiętam zeszłoroczne śniegi i zawieruchy, które potem odchorowywałam leżąc w łóżku ze strasznym zapaleniem zatok i oskrzeli przez dwa tygodnie. W tym roku pogoda była idealna. Dla nas. Dla Młodej za gorąco. Nie da się wszystkich zadowolić. Słońce parzyło i smażyło. Ludzi przez to tłumy. Kramów, kramików multum. Osada dawnych wojów wokół kopca. Wszystko tak, jak być powinno. Tylko niczego nie widzieliśmy właściwie, bo jak się człowiek z maleństwem i zwierzem wybiera, to musi potem ogarnąć całe tałatajstwo. A bez nich, jaki sens iść? Zamiast chłonąć jarmarczną atmosferę, siedziałam w cieniu modląc się, żeby mrówki mnie nie zeżarły. Pit reanimował psa, który z lubością chłodził brzuszek w trawie. Nelson zasnęła w chuście, choć zastanawialiśmy się, czy czasem ducha nie wyzionęła przez ten upał. Ogólnie - wypad na szóstkę z plusem.. 





I jeszcze popsuli podpłomyki! Zawsze były z sosem śmietanowym, a w tym roku z tym cholernym czosnkowym, co to do wszystkiego już dają. Co za ludzie! Chociaż parę zdjęć udało się zrobić, ale też bez szału. Gdzieś w międzyczasie wyhaczyła nas ekipa telewizyjna. Pan kamerzysta stwierdził, że dziecię to "same słodkości" (no ba!) i uwiecznił nas. A potem wycięli, bo nawet oglądałam relację i nie było. Chyba, że to nie ta stacja.. nie wiem, nie mam telewizora, nie znam się. Gwiazdą nie będę.

Młoda rozsiewa czar.

Kontemplacja przyrody


Pan, który z koniami przemierza świat, podobno.
W środę zasiadłam do maszyny. Ech. To nie był dzień na szycie. Obmyśliłam koncepcję bluzki dla Nelsona. Wszystko szło świetnie, dopóki nie przyszło mi robić dekoltu. Najpierw przyszyłam lamówkę w miejscu gdzie powinien być rękaw.. potem było już tylko gorzej. A jak już wszyłam co miałam na swoje miejsce, okazało się, że mojemu dziecku łeb urósł do jakichś nienormalnych wielkości i ni chu, chu się nie mieści. Suma summarum wycięłam w cholerę lamówki, będzie dekolt w piękną łódeczkę. Z tego wszystkiego znów pobiłam rekord w wypowiadaniu niecenzuralnych słów. Muszę się tego oduczyć póki mam czas, żeby pierwszym słowem dziecięcia nie było nawet nie chcę myśleć co. Prace skończyłam o 1.30, moje nerwy więcej znieść nie mogły.  Misiu jeszcze spod mych zdolnych inaczej rąk wyszedł tego wieczora.
Niedokończony folkowy komplet z fatalnym dekoltem.
A propos misia: obiecany facebook'owy konkurs jest w fazie przygotowań. Mam pomysł na nowego pluszaka (w zasadzie na milion nowych pluszaków - to jedyne co mi wychodzi) i jak tylko go uszyję, ruszamy! Cierpliwości!
Dobra, dość dziś smęcenia. Reszta w kolejnych postach. Za oknami piękna pogoda, korzystajcie. Ja może do jutra wyleczę poniedziałkową depresję. Trzeba zrobić miejsce dla wtorkowej. Młoda się wybudziła i drze swe piękne usta, jakby nie mogła poczekać do powrotu tatusia. Jednak czeka. Dobre dziecko.