wtorek, 20 maja 2014

O chorobie z rocznicą w tle

O nie! Obudziłam się z potwornym bólem gardła. Masz ci los. Musiało się przeziębienie przyplątać. Właściwie samo się nie przyplątało, dzielnie się o nie postarałam. To wszystko przez rozluźnienie. Jak to? A no tak to. Przy dziecku się rozluźniliśmy. Na początku wszelkie wyjścia były starannie zaplanowane, sprawdzaliśmy po pięć razy czy każdy element zabrany. Teraz? Jak nie zapomnimy przejściówek do fotelika dziecięcego, to opakowania termicznego na butelkę, czego rezultatem są chłodne napoje (źli rodzice, źli!). Innym razem smoczka nie ma (wcześniej zawsze 3 pakowaliśmy na wszelki wypadek!), ostatnio kocyka.. i ten właśnie koc stał się przyczynkiem mojego biednego, bolącego gardła (nie będę wspominać, że to wszystko wina Pita). Dobrze, że o dziecku jeszcze pamiętamy. Z naciskiem na jeszcze.
W sobotę 6 rocznica ślubu nam wypadła (chyba jesteśmy starzy), deszcze na chwilę ustąpiły, więc w auto i na Kazimierz na romantyczny (śmiech na sali) obiad we troje... Przy wysiadaniu zauważyliśmy brak koca, ja, jako ta bohaterka, niczym Supermen (może być Supermama), okryłam wspaniałomyślnie dziecię chustą z siebie zdartą. Sama zaś rozchełstana (babcia by strasznie krzyczała) oddałam się podziwianiu Wisły zalewającej Bulwary. A "wiater wiał". 
Przyszedł czas na poszukanie jakiejś restauracyji. Moim warunkiem było "ma nie być sztywno". (To chyba uraz po tym jak w młodzieńczych latach wszyscy chłopcy namiętnie na pierwsze randki, żeby mi zaimponować, zabierali mnie do jedynej eleganckiej restauracji-pizzerii w mieście. Mój małżonek zabrał mnie do Naleśnika, tym zdobył moje serce;) Do tematu. Mieliśmy iść do wegetariańskiej burgerowni, jednak postanowiliśmy jeszcze trochę pospacerować i napatoczyła nam się zwykła burgerowania o nazwie Love Krove, w której wizytę planowaliśmy od dawna. O losie! Co nas podkusiło! Jeśli kiedyś zawitacie na Brzozową, omijajcie to miejsce szerokim łukiem. Pierwsze wrażenie dobre, niestety mylące. Usiedliśmy, czekaliśmy na kartę, osób niezbyt dużo, po sali snuła się jakaś smutna pani, chyba kelnerka. W końcu zwątpiłam czy tu jednak nie ma samoobsługi, bo do nas nikt nie raczył podejść, więc wzięłam kartę, wybraliśmy coś z niej (kompozycje wydawały się fajne, ceny trochę mniej). Podeszłam do baru żeby zamówić. Znudzony życiem, za to pięknie wystylizowany barman podpierał ladę. Dziewczyna za barem, która się dopiero przyuczała do pracy próbowała ogarnąć moje zamówienie (2 burgery i 2 koktajle - trudne, nie?). Udało się. Zamówiłam, zapłaciłam. Przy stoliku Pitowi zamarzyły się jeszcze łódeczki ziemniaczane, więc poszedł i dokupił. Ja miałam w tym czasie możliwość kontemplacji otoczenia, Nela sprawdzała wszystko organoleptycznie, z naciskiem na leptycznie, bo z tym kojarzył mi się stan stołu. Przesiedliśmy się do innego. Nie było lepiej. Dostaliśmy sztućce, od tej pani co wcześniej się snuła po sali. Po co sztućce do burgerów? Okazały się potrzebne, bo ni cholery tej kanapki nie dało się schwycić. Tak, kanapka to jedyna słuszna nazwa na to, co dostaliśmy. Nic się tam siebie nie trzymało. Bułka ciemna z ziarnami jak ze sklepu na rogu. Niby zdrowiej, ale jak się ma to do burgera. Nawet nie chce mi się pisać o szczegółach, bo szkoda języka strzępić. Dramat. A koktajle? Szklanka mleka w pokojowej temperaturze z dodatkiem odrobiny owoców lub kakao, z całymi kostkami lodu. Na łódeczki czekaliśmy w nieskończoność, chociaż dostali je wszyscy, którzy zamawiali po nas. Na pytanie co jest grane, panie stwierdziły, że no właśnie nie wiedziały dlaczego miały jedne więcej zamówione. Żałowałam, że na nie czekaliśmy, bo okazały się okropnej jakości, przemrożonymi ziemniakami usmażonymi w oleju. Bez smaku, za to z tanim keczupem. Dobrze, że stamtąd szybko wyszliśmy, bo byłam skłonna wyrazić swoją opinię bezpośrednio kucharzowi i obsłudze. Może zamiast podpierać bar, szmatę w łapę i po sali?!

Koniecznie muszę się napić z tej szklanki!
W drodze do auta schwyciliśmy tylko po kawałku tortu na wynos z Galerii Tortów Artystycznych. Niebo w gębie! Imbir i marakuja <3 Kto nie był, ten trąba!

Przeziębienie postępuje. Rano było tylko gardło, teraz katar, kichanie i zjazd energetyczny. Pod prysznicem stałam pół godziny. Woda gorąca, a ja miałam trzęsiawkę. Byle małej nie zarazić. Muszę ograniczyć całusy, tylko to takie trudne. Według The Wonder Weeks Nelson weszła w kolejną fazę rozwojową i może być szalenie marudna. Serio? Na szczęście jeszcze TYLKO przez 27 dni. Oby się mylili. Biedne dziecko może tego nie dożyć.

Czuję się podle czy nie, kierunek sklep, mój cel to pieluchy, cytryna i miód. Mogę iść w dresie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz