poniedziałek, 2 czerwca 2014

Czas

Znowu miałam napisać o czymś innym, jednak zlądowałam przy maszynie i śpieszę się pochwalić co nowego zmontowałam. Od dawna zamierzałam się na kostkę interaktywną (jak to pięknie i profesjonalnie brzmi), tylko jakoś tak zabrać się nie mogłam, bo wydawała mi się zupełnie bezsensowną zabawką. Kwadratowe nie wiadomo co. Błąd! Nelson zachwycona! Od razu pojmała w swe zwinne łapki i przy pomocy nóżek zaczęła się zabawa w najlepsze. Każdy bok kostki jest uszyty z materiału o innej fakturze, dodatkowo wystają z niej tasiemki (które dziecko nie kocha wystających metek?!), a w środku umieszczona jest niezbyt głośna grzechotka. Strzał w dziesiątkę. Nawet Pasiasty Króliś (właściwie jego prototyp), którego męczyłam od tygodnia, wymiękł przy kostce. Fajny jest, ale kostka jest zaj.... świetna! Jeśli ktoś ma chęć uszczęśliwić swojego malca, gorąco się polecam. Dość tej autoreklamy, zmierzam do innego tematu.


Refleksja mnie nachodzi ostatnimi czasy (ach, te przebłyski myślenia, zmęczyć się można).. za dni parę (dwa to para, jakby nie patrzeć) dziecię moje własne (no dobra, wspólne, z mężutem, niech mu będzie) 6 miesięcy kończy. I ja się pytam: kiedy ten czas minął?! Przespałam coś? Amnezję mam? Przecież ledwie to to ze szpitala ze mną (z nami, z nami) przyjechało, małe takie, glutkowate, niekumate, a tu już PÓŁ ROKU?! Ja nie chcę! Ja żądam zatrzymania czasu! Chcę się nacieszyć, chcę nie wypuszczać z ramion, chcę zacałowywać. A to już kończynami macha, już chce raczkować, ba! chodzić najchętniej. Zanim się obejrzę będzie: "Mamo, przestań, siarę mi robisz." (Pewnie słowo "siara" też będzie siarzaste.) Choinka jasna, czemu ten czas tak goni? I dokąd? Nelson w ciągu ostatnich kilku dni postanowiła zdobyć wszystkie umiejętności świata, w związku z czym namiętnie oddaje się turlaniu, wspinaniu, trenowaniu raczkowania (koordynacja czterech kończyn jest nie do ogarnięcia), jogi (dziecko zamiast na kolanach usiłuje chodzić w pozycji psa, czyli z wyprostowanymi nogami, chyba nie muszę mówić jaki jest tego efekt), siadania, chwytania i szczypania (to jest bolesne, bardzo, bardzo). Najlepiej wszystko jednocześnie. Nie wychodzi? To wyjemy! Mama utuli (tata też) i znów trenujemy, wyjemy, tulimy, wyjemy, trenujemy, tulimy, wyjemy, trujemy (co?! kto to napisał?!).. no oszaleć idzie. Bo nie idzie. Przy tym mamy śmiechawę, a najlepszą zabawą jest "a kuku" w wersji: nie ma Neli - jeeeeest! (z zasłanianiem Nelutowej twarzy, dźwięki wydawane przez mamę muszą być koniecznie wysokie i entuzjastyczne). Śpiewanie, głupie miny, dziwne tony to standard. Nie wiem czy mi nie zostanie jakiś grymas na twarzy na stałe. Nie zdziwię się też, jak zacznę wykrzywiać się do znajomych, zatem proszę o wyrozumiałość.
Wiecie co? Muszę powiedzieć jedno: w życiu się tyle nie śmiałam, co przez ostatnie pół roku (przynajmniej w tym dorosłym życiu). Tyle i tak szczerze. Kurcze, nawet jak o niej pomyślę, to usta same wędrują w banana. Terapia śmiechem gwarantowana. Były te kolki koszmarne, czasami człowiek nie wie co robić, ma ochotę wyjść z domu i wrócić jak młode skończy 18 lat, żeby mu spakować walizki, ale na nic w świecie nie zamieniłabym tego czasu spędzonego z moją (wiem, naszą) córką.
O, znów wycie się zaczęło. Czas na kąpiel i lulu. Jutro kolejny piękny dzień z Małą Małpeczką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz