poniedziałek, 9 czerwca 2014

Miasteczkowe życie, czyli wakacje czas zacząć

Oto jestem, Carrie Bradshaw w wersji country girl (no i bez seksu). Siedzę z moim laptopem przy biurku, tuż obok okna z widokiem na świat. Maleństwo śpi. Zajadam pyszne truskawki, uzupełniam witaminkę D chłonąc promienie słoneczne i piszę. Cudownie, na luzie, wakacyjnie! Dobrze raz na jakiś czas odwiedzić rodzinne kąty, tym bardziej, że od niedawna rodzice znów mieszkają w domu z mojego dzieciństwa. Tego najwcześniejszego, najbardziej beztroskiego. Z podwórkiem pełnym dzieciarni z okolicznych domów, psami, kotami, małymi kurczątkami w zagrodzie. Z budowaniem domków na wszystkich drzewach w ogrodzie. Z namiotem z koca zawieszanym na lince do prania. Z agrestem, porzeczkami, pomidorami jedzonymi prosto z krzaka. Z przestrzenią i zielenią dookoła. Przez tyle lat od tego uciekałam. Z mojego miasteczka do miasta, a potem do jeszcze większego miasta. I chociaż kocham życie w Krakowie i na nic w świecie bym go nie zamieniła (chyba, że na jeszcze większe miasto!), to teraz, mając swoje dziecko, doceniam te "okoliczności przyrody". 
Całe szczęście, że Nela nas spakowała, bo mi to kiepsko idzie zawsze.
Jak to zwykle bywa, chwilę po napisaniu, że małe śpi, Nelsonek obudziła się, więc kończę pisać wieczorem straciwszy dawno wątek. Ten upał to mordęga na dłuższą metę. Głowa pracować przestaje należycie. Wracając jednak (z trudem) do tematu, cudownie jest móc wyjść z domu prosto na trawę, na swój kawałek zieleni. Choć dawno już nie ma kurczaczków, choć drzewa i krzewy nie przetrwały czasu, a tamta dzieciarnia to dorośli ludzie, cieszy mnie, że moja córa będzie miała namiastkę tego, co miałam ja. Rodzice powoli porządkują otoczenie, znów z ogródka można wyjadać pyszności pielęgnowane maminą ręką, może niedługo jakieś drzewka owocowe zawitają na świeżo wyrośnięty trawnik. W domu rządzi kocur Hermi, pałęta się bezzębny, głuptakowaty pies babci Reks zwany Kleksem bądź Keksem, wpada na podwórko mopsiczka brata. Wieczorem płonie ognisko.  Neltulek patrzy tymi niebieskimi ślipiami jak oczarowana i szczerzy się w bezzębnym (mogliby sobie z Keksem rękę/łapę podać) uśmiechu do każdego przeszczęśliwa, że tyle nowości. Jeszcze jest za mała, żeby docenić tę inność od szarpania się w bloku, ale myślę, że lada moment zobaczy to, co ja widzę. I, że wakacje u dziadków będzie wspominać z rozżewnieniem i tą samą beztroską, co ja. 
Póki co leżenie na kocu pod leszczyną okazało się doskonałym sposobem na zapoznanie się z trawą, tylko, nie wiedzieć czemu, ta matka ciągle wyrywała z rąk (i ust) złapane źdźbła, a przecież to taka świetna zabawa. Dziadkowie rozśmieszają tak, że głos siada od ciągłego śmiania. I do tego uzyskałam nowe umiejętności: raczkowanie idzie mi na tyle dobrze, że żadne zasieki nie są mi straszne, dlatego postanowiłam uczyć się chodzić,  prawie siadam i gadam ile wlezie. Mama z babcią obiecały, że uszykują starą wannę stojącą na podwórku, żebym mogła pomoczyć się trochę w ciągu dnia. Zobaczymy co z tego wyniknie...

Pyyyyyszności!

Będę uczyć się z mamą.

"Zrobię to sama!!!" - hasło dnia
Ahoj przygodo! Ciekawe co przyniesie jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz