poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Początek

Wciąż nie możemy uwierzyć z Pitem, że dali nam do domu takiego małego człowieka. Tak po prostu. Człowiek gotowy. Wypis ze szpitala. Poszaleli!

Zanim to nastąpiło, przez kolejne miesiące, wyobrażaliśmy sobie jak będzie. Najpierw ten wyczekiwany, aż za długo, obiekt na monitorze usg. Ekscytacja. Bicie serc. Już nie tylko naszych. I pierwsza obawa - czy się uda. Liczenie tygodni. Wsłuchiwanie się w siebie (konkretnie: we mnie). Obserwowanie zmieniającego się ciała. Podglądanie na monitorze postępów. Pierwsze kopnięcie. Pierwszy kopniak wymierzony w tatę. Radość. Znowu liczenie tygodni. Badania. Pomiary. Przygotowania. Bezsenne noce. Ciężar. Oczekiwanie.

foto: Edyta Dufaj, efekty specjalne: Matka Roku ;)

I nagle dzieje się, a ja niespakowana do końca, bo inaczej ustalaliśmy. Miałam za dwa dni dopiero. Ewentualnie jutro, ale bezpieczniej już dziś. Głodna jestem, to jeszcze na spokojnie zjemy. W głowie listę układam, co jeszcze powinnam i nie mogę uwierzyć, że to ostatnie takie wyjście we dwoje, bo już zawsze będzie ona. Pakuję się, jedziemy. Czekamy w nieskończoność, aż mnie na oddział przyjmą. Jest już bardzo późno, normalnie o tej porze śpię. Wywiad, badanie. Odpowiadam na jakieś pytania zupełnie bez sensu. Patrzą na mnie jak na kretynkę, a ja jestem przerażona tym, co się dzieje i na niczym skupić się nie mogę. W końcu dostaję to upragnione łóżko, natychmiast się kładę. To tylko jeden dzień, dwie noce i już. Dzień się dłuży, Pit w pracy. Słucham bicia serca na ktg. Wszystko dobrze. To już jutro. Na sali jest ta irytująca dziewczyna, która cały czas gada. Mam jej dość. Mam dość wszystkiego. Boli mnie, choć nie powinno. Wytrzymam. 
Czekam na swoją kolej. Piotrka nie ma. Ledwo zdążył. Siadam na krześle, znowu pytania, których nie pojmuję ze zdenerwowania. Wbijają mi wenflon i nawet czasu nie mam protestować, że ja tylko na leżąco. Bądź dzielna, dasz radę. Potem siadam na skraju łóżka, anestezjolog pastwi się nad moim kręgosłupem, w końcu nogi robią się jak z waty. Przychodzi Pit przebrany za lekarza, trzyma mnie za rękę. Chirurg mówi, że zaczęli. Widzę tylko parawan. Staram się nie patrzeć w lampę. Na sali atmosfera wesołości. Opowiadają o wakacjach. A ja się nadal trzęsę jak galareta. Szarpią mną jak workiem ziemniaków i nagle jest! Pokazują coś fioletowo-czerwonego. Widzę tylko nóżki. Za chwilę to płacze. Nie drze się. Ładnie informuje, że tu jest. Pit idzie policzyć paluszki. Mija chwila i podają mi zawiniątko, żebym się przywitała. Mówię coś, nie wiem co. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Ten czerwony gnieciuch jest mój! To było w moim brzuchu. We mnie. Dzieją się czary.
Następne dni w szpitalu: oswajamy się ze sobą. Noce są straszne. Nie wiem co robić. Ona płacze. Czuję zupełną bezradność. Chcę już do domu, a ciągle nas trzymają. Potrzebuję Piotrka. Wypisują nas. Wielka niewiadoma przed nami. Wkraczamy śmiało.

W domu było jak ma być. Wszystko nagle stało się prostsze. Nie proste, ale prostsze. Wdech-wydech. Poradzimy sobie.

Przerażenie, jakie towarzyszy pojawienu się dziecka, jest normalne. Myślę, że ten strach nigdy do końca nie zniknie. Teraz będzie naszym towarzyszem. Nic w tym złego, byle nie dać się zdominować. I nie zarażać naszymi lękami dziecka. Zmienia się wiele. Pozwólmy na to.



3 komentarze: