poniedziałek, 21 kwietnia 2014

(Po)świąteczne leniuchowanie

Jak tam świąteczne leniuchowanie? Mi idzie całkiem dobrze. Cudownie mieć w domu męża do pomocy w opiece nad młodą. Zwłaszcza rano. Te trzy minuty dłużej w łóżku są bezcenne. I kawa sama się robi. Córa oczywiście w tacie zakochana. Pies szczęśliwy nie odpuszcza pańcia na krok. A ja w końcu mam święty spokój. Momentami przynajmniej. Nie muszę stać non-stop na straży. Rozbestwię się przez ten cały czas, bo szykujemy się do mężowego urlopu. Dziadki już tupią nogami na myśl o naszym przyjeździe. Pardon - my jesteśmy tylko zbytecznym dodatkiem do ich ukochanej (jedynej!) wnusi, o czym nie omieszkali nas poinformować, kiedy wisieliśmy przez pół świąt na Skypie z nimi. O tym, że jestem podłą córką, bo zabrałam Nelkę na drugi koniec Polski wiem od dawna. Cóż.. Za parę dni dziadkowie dostaną w ramiona swoje wymarzone Majeństwo. Ja protestować nie zamierzam, niech noszą. Moje ramiona żądają odpoczynku.
Pit wyprawił się dziś na spacer z córą. Taki pierwszy sam na sam. Nie pchałam się, tym razem, do towarzystwa. Miałam dzięki temu chatę wolną na całą godzinę. Z radości nie wiedziałam, co ze sobą począć, więc zlądowałam przy maszynie. Przerabianie mężowych koszulek idzie mi coraz lepiej. On obawia się, że któregoś dnia okaże się, że w szafie pustki (obiecałam, że tak nie będzie - zawsze mogę wycinać tyły koszulek, duża szansa, że się nie zorientuje). Uszyłam moją pierwszą bluzeczkę. Wszywanie rękawów to dla mnie wyższa szkoła jazdy, ale powoli zaczynam kumać, o co w tym chodzi. Przypadkiem wybrałam materiał, który rozciągał mi się na wszystkie strony, przez co podajnik wariował i w rezultacie zablokowałam całą maszynę. Odblokowanie wymagało rozłożenia jej niemalże na części pierwsze. Uhhh.. udało się, udało. I po złożeniu nie zostały żadne części. Chyba. Przy okazji wyrzuciłam z siebie wszystkie przekleństwa jakie znam, a jest ich sporo. Jednak bluzeczka powstała. Z podwijanymi rękawkami, marszczonymi ramionkami (zrobiłam za szerokie i trzeba było jakoś je zmniejszyć) i krótszym przodem. Do kompletu czapeczka. Naszyłam też jakieś takie kwiatuszki, czy cholera wie co. Nieźle to wygląda, muszę przyznać :) Jak dalej będę tak wszystko zdrabniać, to strzelę sobie w łebek.



Dalej rozszerzamy dietę dzidziona. Z różnym efektem. Jedne rzeczy smakują, inne nie. Nagle okazało się, że najlepszy ze wszystkiego, to jednak jest cyc, choć wyrywanie rodzicom z rąk ichniego jedzenia też stanowi dobrą rozrywkę. Ja próbuję opanować trudną sztukę wkładania dziecku łyżeczki w otwór gębowy podczas, gdy rzeczone dziecię wierzga górnymi kończynami i usilnie próbuje przejąć kontrolę nad wędrującym w jej stronę żarełkiem. Efekty była łyżka zupy jarzynowej pod okiem. Tatuś, zamiast pomóc, dokumentował zaśmiewając się z Matki Roku (stąd brak ostrości). Zupełnie, jakby jemu szedł lepiej ten proceder.


A! Śmigus-dyngus 1:0 dla mnie :) Pit zaplanował, że rano psa wyprowadzi, ja w tym czasie pewnie dziecko nakarmię, on wróci i mnie obleje z zaskoczenia. No.. tylko zapomniał o tej drugiej części. Za to ja dostałam olśnienia leżąc w łóżku i zgotowałam mu zimny prysznic. Ha!
A jutro Rękawka! Hip, hip, huraaa!

1 komentarz:

  1. ja leniuchuje klasycznie przy książce, rozmowach, a za to sprząta za mnie roomba za co go kocham

    OdpowiedzUsuń