poniedziałek, 5 maja 2014

O niemocy i Rękawce

Jakoś nie mogę się zabrać do napisania niczego konstruktywnego. Nie, że nie mam o czym. Mam i to zanadto. Myśli w głowie się kłębią. Wydarzenia ostatnich dwóch tygodni przywołują uśmiech. Fajnie tak pobyć we czwórkę (pies to też człowiek, tyle że pies). I móc szturchnąć rano męża, że jego kolej na zmianę pieluchy i konwersację z Młodą. Wyjść na spacer całą paczką. Nawet pokłócić się fajnie czasem. Byle być razem. Szkoda, że nie ma rocznych urlopów rodzinnych: dla mamy i taty w tym samym czasie! (I kto opiekę nad maluchem w ogóle nazwał urlopem?!) A tu 5 maja i codzienność znów dopada. Tatuś do pracy, my znów we trzy kotłujemy się w domu. Wiem, wiem.. nie mam na co narzekać, to wymyślam. A co? Tylko mi dziś tak bylejak?
Święta minęły nam raz dwa, bez wielkiego obżarstwa, za to z miłą wizytą naszej przyjaciółki i mojej siostry na niedzielnym obiedzie. Dobrze było. Tak po prostu. We wtorek tradycyjnie wylądowaliśmy na Rękawce na Kopcu Kraka. Pamiętam zeszłoroczne śniegi i zawieruchy, które potem odchorowywałam leżąc w łóżku ze strasznym zapaleniem zatok i oskrzeli przez dwa tygodnie. W tym roku pogoda była idealna. Dla nas. Dla Młodej za gorąco. Nie da się wszystkich zadowolić. Słońce parzyło i smażyło. Ludzi przez to tłumy. Kramów, kramików multum. Osada dawnych wojów wokół kopca. Wszystko tak, jak być powinno. Tylko niczego nie widzieliśmy właściwie, bo jak się człowiek z maleństwem i zwierzem wybiera, to musi potem ogarnąć całe tałatajstwo. A bez nich, jaki sens iść? Zamiast chłonąć jarmarczną atmosferę, siedziałam w cieniu modląc się, żeby mrówki mnie nie zeżarły. Pit reanimował psa, który z lubością chłodził brzuszek w trawie. Nelson zasnęła w chuście, choć zastanawialiśmy się, czy czasem ducha nie wyzionęła przez ten upał. Ogólnie - wypad na szóstkę z plusem.. 





I jeszcze popsuli podpłomyki! Zawsze były z sosem śmietanowym, a w tym roku z tym cholernym czosnkowym, co to do wszystkiego już dają. Co za ludzie! Chociaż parę zdjęć udało się zrobić, ale też bez szału. Gdzieś w międzyczasie wyhaczyła nas ekipa telewizyjna. Pan kamerzysta stwierdził, że dziecię to "same słodkości" (no ba!) i uwiecznił nas. A potem wycięli, bo nawet oglądałam relację i nie było. Chyba, że to nie ta stacja.. nie wiem, nie mam telewizora, nie znam się. Gwiazdą nie będę.

Młoda rozsiewa czar.

Kontemplacja przyrody


Pan, który z koniami przemierza świat, podobno.
W środę zasiadłam do maszyny. Ech. To nie był dzień na szycie. Obmyśliłam koncepcję bluzki dla Nelsona. Wszystko szło świetnie, dopóki nie przyszło mi robić dekoltu. Najpierw przyszyłam lamówkę w miejscu gdzie powinien być rękaw.. potem było już tylko gorzej. A jak już wszyłam co miałam na swoje miejsce, okazało się, że mojemu dziecku łeb urósł do jakichś nienormalnych wielkości i ni chu, chu się nie mieści. Suma summarum wycięłam w cholerę lamówki, będzie dekolt w piękną łódeczkę. Z tego wszystkiego znów pobiłam rekord w wypowiadaniu niecenzuralnych słów. Muszę się tego oduczyć póki mam czas, żeby pierwszym słowem dziecięcia nie było nawet nie chcę myśleć co. Prace skończyłam o 1.30, moje nerwy więcej znieść nie mogły.  Misiu jeszcze spod mych zdolnych inaczej rąk wyszedł tego wieczora.
Niedokończony folkowy komplet z fatalnym dekoltem.
A propos misia: obiecany facebook'owy konkurs jest w fazie przygotowań. Mam pomysł na nowego pluszaka (w zasadzie na milion nowych pluszaków - to jedyne co mi wychodzi) i jak tylko go uszyję, ruszamy! Cierpliwości!
Dobra, dość dziś smęcenia. Reszta w kolejnych postach. Za oknami piękna pogoda, korzystajcie. Ja może do jutra wyleczę poniedziałkową depresję. Trzeba zrobić miejsce dla wtorkowej. Młoda się wybudziła i drze swe piękne usta, jakby nie mogła poczekać do powrotu tatusia. Jednak czeka. Dobre dziecko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz